9 lis 2015

Cztery ślepe damy i labrador

Pewnego dnia w restauracji moja szefowa rzuciła hasło – guide dog. Odwiedzi nas polityk, który jest niewidomy i przyjdzie ze swoim psem przewodnikiem. Szef kuchni, zupełnie jak w filmie z Hellen Mirren, ma mu zaoferować pieczonego gołębia. Jeżeli więc któraś z nas boi się psów, to niech powie teraz, nie będzie musiała tego stolika obsługiwać. Cztery stoły zostały połączone w wielki prostokąt, żeby znany polityk i jego towarzysze mogli bez skrępowania rozprawiać o sytuacji politycznej w kraju, decyzjach rządu Camerona i klimacie opinii publicznej. Godzinę później do lokalu wszedł elegancko ubrany mężczyzna w wieku około 35 lat, w granatowym garniturze, białej koszuli i grafitowym krawacie ze świecącego materiału. Za nim wszedł drugi, wyglądający praktycznie tak samo. Potem jakaś kobieta w szafirowej narzutce, której towarzyszył miraż falujących drogich tkanin i zapach delikatnych, ulotnych perfum. Na końcu, pewny siebie, wysoki i dostojny, wkroczył mężczyzna z czarnym labradorem. Nie wiem dlaczego spodziewałam się białego Raya Charlesa, gestykulującego burzliwie, żeby jakoś odwrócić uwagę od swoich niewidzących oczu, ale zamiast tego ujrzałam typowego brytyjskiego gentlemana, pełnego gracji, owianego aurą ważności, bez okularów, sprawiającego wrażenie mężczyzny bez kompleksów. Kilka dni później hasło pies przewodnik padło ponownie. Tym razem miały nas odwiedzić cztery kobiety, każda z nich ślepa z innego powodu, żeby świętować urodziny jednej z nich. Pies miał być jeden. Gdy taksówka zatrzymała się przed lokalem, a moja szefowa, Theresa, oznajmiła – Już są – ruszyłyśmy z pomocą. Khaing złapała pod rękę jedną z kobiet, największą, co wyglądało komicznie – niewielka drobna Tajka prowadząca brytyjską kobietę sporych rozmiarów, z błogim uśmiechem, ze wzrokiem utkwionym nieruchomo lekko w górę, po schodach, a później do znajdującego się najdalej, na samym końcu restauracji, stolika. Ja wzięłam ze sobą dwie z nich, każdą złapałam za rękę, i tym sposobem jako trzyczęściowy ludzki wąż byłyśmy trochę za szerokie na wąskie przejście między stolikami, więc instruowałam je na zmianę, raz jedną, raz drugą, uważajcie drogie panie, tu jest schodek, uwaga, tutaj ostrożnie, żebyśmy nie strąciły kwiatków.  Otto ze swoją manierą profesjonalnego kelnera, który ledwo potrafi ukryć swój marokański temperament pod kaskadą gładkich gestów, zakrzyknął, że miło mu je widzieć. Najwyższa z nich odkrzyknęła – Nice to see you too! – a ja od razu, automatycznie, pomyślałam – przecież ty nie widzisz. Nie umiałam jednak zupełnie ukryć swojego zainteresowania całą sytuacją, podobnie jak reszta kelnerek, które przez cały wieczór dyskretnie obserwowały poczytania stolika numer trzynaście, pod którym leżał kremowy pies, czasami podnoszący się gwałtownie na widok swojego odbicia w lustrze. Otworzyłyśmy wina na stoliku i nalałyśmy każdej z kobiet kieliszek, kładąc na nim ich niepewne dłonie i czekając, aż wino się rozleje na czysty, świeżo prasowany obrus. Zrobiłyśmy to samo ze szklankami wody. Theresa przeczytała im menu, rozmawiając przy tym na neutralne tematy i śmiejąc się głośno z ich żartów. Było coś absolutnie wzruszającego w tych kobietach, pewne przejęcie, rozemocjonowanie i też pełna świadomość, że są obserwowane, chociaż nie mogły tego widzieć. Dwie z nich były niemal identyczne, miały na sobie luźne, bawełniane ubrania, krótkie lekko falowane włosy i wyglądały jak kulki, jedna mała, druga duża. Niewidzącymi oczami cały czas szukały czegoś, raz u góry, raz na dole, kręcąc głową w poszukiwaniu źródła głosów i szelestów. Gdy jadły, najpierw szukały ręką brzegu talerza, żeby nie upuścić jedzenia na obrus. Gdy piły, bardzo ostrożnie wysuwały przed siebie ręce, żeby nie potrącić kieliszka. Patrzyłyśmy na nie cały czas, stojąc przed barem z rękami założonymi przed sobą. Byłam pod wrażeniem. Zjadły dwa dania i deser, wypiły trzy butelki wina, a obrus pod nimi nadal był czysty. Gdy doszło do otwierania prezentów, kobieta, która obchodziła urodziny, dostała plastikowy tort z figurką na górze, i nie mogła sobie poradzić ze zdjęciem sztywnego kartonowego opakowania. Na jej twarzy pojawiła się ledwo skrywana frustracja, ale z determinacja szarpała wystające kartonowe elementy, próbując jak małe dziecko dostać się do prezentu. Karton skrywał plastikowy tort z figurką na górze, dość kiczowaty i brzydki, jednak gdy Khaing pomogła jej zdjąć karton na jej twarzy zagościł wielki, szczery uśmiech. Oh, that’s beautiful! – powtarzała dotykając figurki i podnosząc głowę wysoko do góry w wyrazie aprobaty. Dolewałyśmy im wina, instruując, gdzie stawiamy kieliszek. Trochę się upiły, wyglądały na szczęśliwe. Jubilatka nie przestawała się uśmiechać, a siedząca naprzeciwko niej kobieta z bliznami wokół oczu zupełnie odwracała moją uwagę od wszystkiego innego. Mogłam się jej przyglądać do woli, tym podłużnym, makabrycznym bliznom, miejscu po wyciętej powiece, eleganckim, choć nie pasującym do siebie kolorystycznie ubraniom, a ona o tym nie wiedziała. A może wiedziała? Czułam się jak sęp, ale patrzyłam. Cieszyłam się, że miały udany wieczór, a kiedy odprowadzałam je za ręce z powrotem do wyjścia ściskałam ich dłonie mocniej, tak jakbym już je znała. Chciałam żeby czuły się dobrze, mimo że były trochę sensacją wieczoru. O tym nie chciałam, żeby wiedziały, bo przecież  w całym tym wieczorze chodziło o to, żeby czuły się normalnie. Zastanawiałam się, gdzie wróci kobieta z wyciętą powieką. Czy w domu czeka na nią mąż czy taksówka wysadzi ją przed budynkiem ze zgaszonym światłem, do którego wejdzie na pamięć, naleje sobie wina, włączy telewizor, żeby słyszeć jakieś głosy, a nad ranem poślizgnie się na wczorajszej pończosze? Czy ma kota, który siądzie jej na kolanach, a rano zadzwoni do niej córka zapytać, jak się bawiła? Czy o 12 przyjedzie do niej młoda hinduska, zrobi jej śniadanie, a później pójdą razem do sklepu wybrać nowy szalik? Nic nie wiedziałam o jej życiu, ale nie mogło być tak przejmująco smutne, jak sobie wyobrażałam. Podobno do wszystkiego się można przyzwyczaić. 

Brak komentarzy: