24 gru 2013

Aw C'mon!




22 gru 2013

Piwko przed świętami

Podobno co kraj to obyczaj, a w Polsce na dodatek co obyczaj to okazja. Do picia, oczywiście. Cały zeszły tydzień odbywały się u nas wszelkiego rodzaju wigilie, od skromnych spotkań studentów w koszulkach pachnących zgniłym praniem, przez rodziny trzypokoleniowe zajadające barszcz "byle nie za gorący, bo dziecko się poparzy", po firmy wypijające wódy za tysiąc złotych i zamiast napiwku zostawiających ci kałużę coli i nieprzytomnego kolegę, pozostawionego na pastwę losu w chaosie cudzych szalików i apaszek. Czasami też dekorowali go wcześniej jak choinkę, przeżutą gumą do żucia i kawałkami twarogu. Wiadomo, kolega z pracy nie jest twoim najlepszym przyjacielem, w domu masz przecież małe dziecko i pranie do rozwieszenia, więc najłatwiej jest uwierzyć w jego optymistyczne zapewnienia znad niedopitego kieliszka orzechówki: "sssspokojnie dam sssssobie rhade".W praktyce znaczy to nic innego jak "troszeczkę się prześpię, chwilkę zdrzemnę", a gdy próbujesz go wybudzić, patrząc na niego oczami jego matki, zaczyna grać na zwłokę, jeszcze pięć minut, jeszcze momencik. Gdyby Maria chlała w ciąży tyle, ile Polacy na tydzień przed świętami, to Jezus urodziłby się trochę nieteges i wtedy to Polska właśnie stałaby się jedynym słusznym mesjaszem. Jednak atmosfera przedświąteczna unosi się nad nami jak błogosławieństwo, szeleszcząc reklamówkami i pobrzękując dzwonkami, znany gej młodym jeszcze głosem wyśpiewuje, jak to w zeszłe święta oddał jej swoje serce, a Kevin znowu jest sam w domu i zamiast jeść pizzę i lody wciąga swoją pierwszą w życiu kreskę. W tym tygodniu piłam już z wielu powodów, między innymi z powodu urodzin, ostatniej wspólnej zmiany w tym roku, przedostatniej wspólnej zmiany w tym roku, bo życie jest ciężkie, ale najczęściej jednak z powodu świąt, tak jakby po świętach miała nastąpić apokalipsa, której przewodziłby berbeć Jezus pełzając po dymiących zgliszczach w pieluszce pampers i zjadając kiepy z chodnika. Cierpiałam więc już z powodu nadchodzących świąt, a przecież święta to czas radości i zakupów, i jak na radość jest mnóstwo miejsca w moim agnostycznym sercu, tak zakupów nienawidzę i w tym roku zrobiłam ekspresowe, praktyczne prezenty, pozbywając się szybko kłopotu, tip top.
Moja ulubiona wigilia przed wigilią miała miejsca wczoraj. Umówiłam się z Jago pod nasypem, stoję więc w zimnie i chucham obłokiem, gdy nagle zza zakrętu wyłania się Anka i w otwartej dłoni coś dla mnie niesie. Wygląda to jak martwa mysz, ale Anka mówi, zobacz, upiekłam ciastka. Ciastko wygląda jak atrapa z witryny cukierni na śródmieściu, tak też niestety smakuje, przypominając taśmę klejącą i styropian. Anka mówi, że w internecie pod przepisem była informacja, że stopień trudności wykonania wynosi jeden, ale ostatecznie wszyscy się zgodzili, że to wina piekarnika Ewa. Płakałam ze śmiechu kilka godzin później patrząc, jak nagle ciastka Anki zrobiły karierę, gdy już skończyły się ekologiczne przekąski i kranczipsy, ty stary, wcale nie takie złe, a nie masz wrażenia, że trzeba by je najpierw obrać ze skorupki? Pyszny ten krem na wierzchu, a czujesz banana? Miały być bananowe. Także źle nie jest, Wigilia właściwa już tuż tuż, jak co roku będziemy jeść, czekać w kolejce do kibla, rodzinnie spacerować, masowo wybywać na pasterkę i wracać z niej nad ranem, oglądać telewizyjne szlagiery, pocić pilota, kłócić się o stacje telewizyjną i znowu jeść. Wrócimy okrąglejsi, rozpieszczeni i bogatsi o kilka statusów na fb na temat świąt i różnicy pokoleń. Święta są ok, nie narzekajcie tyle. A jeżeli nie lubicie świąt, to ciągle jeszcze są dwa wieczory, żeby skoczyć na piwko przed świętami. To już oficjalny obyczaj.

13 gru 2013

Post o wpierdalaniu

Istnieje fundamentalna różnica między apetytem a wpierdalaniem bez umiaru. Apetyt mają ludzie zdrowi, którzy wykonują aktywności, powodujące słuszny głód bez oprocentowania w postaci poczucia winy. Jest to sytuacja idealna jak z serialu. Nie przemawia do mnie jednak widok bohaterów rozprawiających o globalnym ociepleniu nad stygnącą jajecznicą i zostawiających pół obiadu na talerzu, żeby iść płakać do kibla. Przemawia do mnie natomiast wpierdoling jako podstawowa aktywność dnia wolnego, kiedy to zjedzenie skrupulatnie przygotowanego talerza z żarciem zajmuje ok 2 minuty i bardziej kojarzy się z sytuacją, gdy ameba wchłania pokarm lub gdy szczeniak dostaje jeść po spacerze. Odgłos adekwatny to hłomp , a zachowanie przywołuje początki gatunku ludzkiego, czyli jedź zanim ci zabiorą. Ludzie mają taki wewnętrzny alert, który jest pozostałością życia w dziczy i nie trzeba się go wstydzić. Dlatego też lubię jeść w samotności, nie siląc się na kulturowe ozdobniki wokół sytuacji wpierdalania, jak np. konwersacja o tym, kto ma raka, a kto okres. W tej sytuacji interesuje mnie tylko to, co mam na talerzu. Zupełnie nie rozumiem też zwyczaju chodzenia na randki do restauracji, bo jeszcze dałabym po sobie poznać, że bardziej niż szczęśliwe wspólne życie i dobry seks interesuje mnie ten oto kotlet. A dziobanie tego żarcia jak kura za pomocą noża i widelca, kiedy tak naprawdę wszystko czego potrzebujesz to mocna szczęka i solidny chwyt dłoni (hłomp) , to zupełna fanaberia. Nie dziwi mnie też, że to Japończycy wymyślili sushi. Musiałabym opierdolić sushi z ławicy ryb, żeby się najeść, i jeszcze zagryźć koralowcem. Ostatnio, ze względu na nieregularny tryb pracy i dziwne godziny aktywności, głównie nocnej, nie istnieje dla mnie tabu "Nie jedź w nocy". Budzę się o trzeciej nad ranem i szukam czegoś, co jest dla zaspanego człowieka mniej więcej dietetyczne. Dopierdalam więc sobie jabłko zagryzane gruszką zagryzaną mandarynką albo dobieram się do puszki z groszkiem, i z pośpiechu urywam dzyndzel, przez co muszę się do tej puszki dobierać nożem, a mam do wyboru wielki nóż lub malutki nóż, więc walczę obydwoma robiąc hałas jak na wojnie. I na koniec i tak nie mogę się oprzeć i smaruję piętkę chleba masłem. O maśle dyskutowałam ostatnio z Mariką pod Ambasadą o 4 rano, co bardzo mnie rozbawiło dzień później, ponieważ latem o 4 rano zazwyczaj rozmawia się o seksie albo o niedoli zwierząt. Zimą natomiast jesteś w stanie własnoręcznie zabić kurczaka i zjeść go razem z piórami. Wczoraj miałam bardzo interesującą poranną zmianę w pracy, przychodzili sami najebani klienci. Jeden opowiadał jak kupił lasce na Solnym różę w nocy, a że wytrwali do godzin wczesno-porannych, to stali jeszcze później w kolejce po darmową choinkę o 11 rano. Choinkę dostał, ale ostatecznie nikt jej w sumie nie potrzebował, więc obdzwonił rodzinę, sąsiadów i kolegów z liceum, po czym drzewko i tak zostało oddane parze staruszków w szarych prochowcach na ulicy. Taki Dickens trochę. Później przyszedł jeden z moich ulubionych klientów i rozprawiał o szczurach w Azji: "Tam mają takie szczury jak psy, budzisz się w nocy, a tu szczur cię wpierdala, i nawet nie wiesz, że to szczur, bo ma głowę wielką jak moja i przypomina lessie". Na koniec zmiany pojawił się Krzysztof i nalegał, żebyśmy ja, on i Lary zrobili coś szalonego mając oczywiście na myśli najebanie się, przehandlowanie jego zegarka, co robi nagminnie i co tydzień ma nowy, i poszli we trójkę do łóżka, ale tylko jak starczy czasu. Miał przy sobie jednak tylko 5 złotych, więc podejrzewam, że mówiąc "Idę na spacer" szedł już z zegarkiem do lombardu. W końcu był czwartek, to już prawie weekend.

Pytałam się Szczura dzisiaj, co znaczy bebzanie, bo u niej w knajpie mają taką imprezę tematyczną. "Nabebzać się, czyli najebać się, wiesz, tacy fanatycy fazy". Zanosi się na ciekawy weekend. Nabebzani fanatycy fazy na chlebie z masłem będą zabijać azjatyckie szczury, które wyglądają jak lessie i kopulują z polskimi kurczakami. Także uważajcie na siebie.

5 gru 2013

Katniss Everdeen, you've got the X factor!

Od ponad tygodnia zbieram się, żeby napisać coś o nowej części "Igrzysk Śmierci", ale idzie mi to jak krew z nosa i zamiast pisać spędzam czas między rozrywkami, jakie zapewnia karta Multisport, a serialem "Masters of sex", który podoba mi się średnio, ale oglądam, bo spędzając kilkanaście godzin z oswojonymi bohaterami czuję się jakoś bezpieczniej. Amerykanie wymyślili już nawet na to termin, zjawisko nazywa się binge-watching i polega na wielogodzinnym oglądaniu seryjnych produkcji telewizyjnych przy jednoczesnym zajadaniu się puddingiem albo indykiem, który został ze święta dziękczynienia. Jesz, pierdzisz i nie wrzeszczy na ciebie matka, że masz wyrzucić śmieci, ponieważ to zjawisko jest wyznacznikiem nowoczesnej kultury i ci wolno. Wszyscy to robią i nikt już szczególnie nie pamięta czasów, kiedy seriale oglądało się na odcinki, a nie na sezony. Równie dobrze możesz sobie puścić trylogię "Władcy pierścieni" w wersji reżyserskiej, Peter Jackson daje gwarancję, że jeśli przez ten czas nie zdążą ci wyrosnąć włosy na stopach to zwróci ci pieniądze za czipsy i pizzę.


Co do Igrzysk to fabułę zna chyba każdy, a jeśli nie to niech sobie poczyta. Trylogia Susan Collins nawiązuje, oczywiście w uproszczony sposób, do historii ustrojów XX wieku, fikcyjne państwo Panem oparte jest na ustroju autokratycznym osadzonym w czasach technologii i rozrywki. Odnosi się do tkwiącego w każdym z nas poczucia sprawiedliwości społecznej, które budzi się na myśl o losie uciśnionych i biednych, wypruwających sobie żyły, żeby utrzymać wysoki, próżniaczy standard życia klasy uprzywilejowanej (brzmi znajomo?). Jednak "Igrzyska" mają tę zaletę, że gdzieś pomiędzy miłosnymi rozterkami nastolatki rozdartej między dwoma chłopakami (klasyczny konflikt, na bazie którego powstało choćby "Twilight") a tragicznymi wydarzeniami Igrzysk, w których ludzie wyżynają się jak gladiatorzy w starożytnym Rzymie, udaje im się uchwycić coś więcej. Trafiają w pewne kolektywne emocje, kryjące się gdzieś w społecznym Id, na które składa się z jednej strony współczesny lęk o przywileje demokracji i liberalnego stylu życia, z drugiej pierwotny strach przed własną naturą. Dla Katniss Everdeen uczestnictwo w Igrzyskach w pierwszej części trylogii staje się inicjacją w dorosłość, przerażającym rytuałem przejścia, który uczyni z niej postać publiczną i celebrytkę wykoślawionego świata Kapitolu. Katniss to postać charyzmatyczna i odważna, co jest miłą odmianą w panteonie bohaterów powieści dla młodzieży, gdzie do tej pory królowała Bella ze "Zmierzchu" ze swoim baranim licem i metroseksualny wampir-weganin. Tutaj autorka rzeczywiście zrobiła ukłon w stronę młodzieży i zamiast zbudować kontrowersyjną postać walczącą ze swoimi słabościami, stworzyła heroinę godną Joanny d'Arc, której kręgosłup moralny jest twardy jak stal. Z tego też wynika instynktowny podziw dla tej, skądinąd, fikcyjnej postaci, jaką jest Katniss, ponieważ przeczuwamy, że dla przeciętnego zjadacza chleba uwikłanego w zależności społeczne, tak niezachwiana moralnie postawa w obliczu zagrożenia życia swojego i bliskich to bardziej fantazja na temat heroizmu niż realna opcja. Ten kontrast pomiędzy zezwierzęconą areną, skonstruowaną w celach rozrywkowych dla zidiociałych mieszkańców Kapitolu, a szlachetnością głównych bohaterów, jest trochę nierealny, ale w świecie pełnym zachwianych autorytetów zawsze przyda się nowa bohaterka i równie dobrze może mieć twarz Jennifer Lawrence, którą swoją drogą bardzo lubię, a jej rola w "Winter's bone" jest doskonałym dowodem na to, że nie jest to głupia lala przemielona przez przemysł filmowy na potrzeby uciech wizualnych. Najbardziej trafne w "Igrzyskach śmierci" wydaje się połączenie reality show z talent show typu "X Factor", barbarzyńskich, starożytnych rozrywek i osobistych ludzkich tragedii. Zwłaszcza, że refleksja po obejrzeniu filmu albo przeczytaniu książki, powinna każdego z nas przynajmniej trochę zaboleć. "Igrzyska Śmierci. W pierścieniu ognia" pobił rekordy oglądalności, o czym jest bardzo głośno w mediach, co też każe nam się zastanowić, skąd tak gigantyczna popularność filmu dla młodzieży i czemu przyciąga również dorosłych widzów. Film jest zrobiony świetnie, chociaż ma podobną dynamikę jak pierwsza część, i wyczuwa się, że w pewnych momentach akcja idzie trochę na skróty, spiesząc się do kluczowego momentu filmu, którym są jubileuszowe Głodowe Igrzyska. Byłam bardzo ciekawa, jak będzie wyglądała arena w kształcie zegara, ale przy takim budżecie nie mogło być słabo, chociaż las z pierwszej części wydawał się bardziej surowy i mroczny niż tropikalna plaża otoczona małą dżunglą kryjącą śmiertelne niebezpieczeństwa. Udało im się jednak uniknąć sentymentalnych mielizn takich jak śmierć Rue z pierwszej części i niezbyt przekonujące pocałunki, chociaż romantyczne wątki i tak są w Igrzyskach najsłabsze. Najsilniejszą stroną tej historii są konflikty napędzające akcję: władza a uciśniony lud, bezmyślna siła i pragnienie sławy a determinacja ludzi rozumiejących bezsensowność i beznadziejność swojego położenia, inercja a buzujące nastroje rewolucyjne, strach i nadzieja. Myślę, że najbardziej trafia do widzów gniew, będący u współczesnego człowieka rezultatem zupełnego pogubienia się pomiędzy technologiami, social media, konsumpcyjnym hurraoptymizmem ścierającymi się z pytaniami o sens, duchowość czy sprawiedliwość. Jest to gniew uniwersalny, wynikający z pogubienia pewnych wartości, które rozmyły się pomiędzy tym, co lokalne i osobiste, a globalną spiralą napędzającą fikcyjną piramidę potrzeb, z pragnieniem nierealnej, ponadczasowej miłości jako głównym produktem wymyślonym przez kulturę popularną, którym młodzież napycha sobie usta jak pączkami nie mając pojęcia, co się wokół nich dzieje. Ludzie są wkurwieni, ponieważ mają do wyboru więcej, niż są w stanie zjeść, unieść, upchnąć po szafkach, a jednocześnie ich podstawowe potrzeby obywatelskie i emocjonalne pozostają niezaspokojone. Nie chcę oczywiście aspirować do roli kogoś, kto stawia diagnozę cywilizacji, ale prosty konflikt pokazany w "Igrzyskach" chcąc czy nie chcąc oddaje nastoje społeczne towarzyszące nam na co dzień. Pokazując sytuacje ekstremalne każe nam również zastanowić się nad własną naturą, naturą zła i niejednoznacznością dobra, które może być większe lub mniejsze. Na własny użytek nazywam to kompleksem Holocaustu, nie dość bowiem, że nie czujemy się bezpiecznie w otaczającej nas rzeczywistości, to nie możemy czuć się komfortowo sami ze sobą, jeżeli zadamy sobie fundamentalne pytanie, jakimi naprawdę ludźmi jesteśmy. Żyjemy w cywilizowanym świecie i zwykłe odcięcie wody czy prądu powoduje panikę. Nie jesteśmy nauczeni sztuki przetrwania, chociaż niektórzy szkolą się w survivalu albo sztukach walki, i myślę, że powoduje nimi ten sam lęk - kim byśmy byli bez cywilizacyjnych udogodnień, które stały nam się niezbędne do życia? Widziałam kiedyś mało znany film Hanekego, "Czas wilka", który próbował odpowiedzieć na to pytanie. Okazuje się, że odpowiedź znajduje się tylko i wyłącznie w gorszych czasach, których nam nie życzę.