19 paź 2015

Crazy party, czyli o tym, jak najebałam się z Amy Schumer

Kiedy pierwszy raz spotkałam Michaela, nie wiem czemu, ale pomyślałam, że jest Bułgarem. Stał nastroszony w drzwiach do kuchni, z długimi, lekko falującymi włosami o konsystencji sierpniowego snopa, spoglądał wrogo spod bujnych brwi i rwał kartony. Kiedy już zamieszkałam w tym mieszkaniu, okazało się, że Michael najbardziej lubi trzy rzeczy – towarzystwo, segregację śmieci i makaron. Okazał się też być Włochem. Michael miał swój małą sortownię odpadów na blacie w kuchni, po prawej stronie od zlewu, obok kuchenki. Leżały tam worki wypchane puszkami, papierem, folią, plastikiem i odpadami komunalnymi. Michael był postacią tragiczną, bo pomimo swojego wielkiego entuzjazmu do spędzania czasu z ludźmi ledwo dukał po angielsku.

Czasami zazdroszczę zwierzętom tego, że komunikują się bez użycia słów. Możesz przywieźć swojego polskiego kota do Anglii, Rumunii, Portugalii czy RPA, a on bez problemu dogada się z innymi kotami. Ludzie mają gorzej. Którejś nocy graliśmy w karty, wszyscy mieszkańcy naszego mieszkania, czyli Portugalka, Polka, Włoch i dwóch całkiem nieźle zasymilowanych Hindusów. Oczywiście graliśmy w studencką grę pijacką, w której nie było przegranych, bo wszyscy się upili. Po rozegraniu decydującej rundy i po tym, jak chłopcy rozlali ostatnie krople z potężnej flaszki wódki, która wyglądała jak niemiecki ratusz, padł pomysł, żeby jechać na miasto. Wszyscy zniknęli w swoich pokojach na kilka minut, żeby zamienić rozciągnięte domowe szmaty na jakieś normalne, wyjściowe ciuchy, po czym zebraliśmy się z powrotem w pokoju JT. Catharina miała na sobie turkusową sukienkę, Omar założył ciemnoszary sweter, JT pozostał przy koszuli w kratę, ja ubrałam się w jeansy i tiszert, a na końcu wrócił Michael, obciągając na sobie zmechacony pulower, pod którym miał pasiastą koszulę w kolorze obsikanego kurzu z postawionym szpiczasto do góry kołnierzem. Wszyscy gratulowali sobie nawzajem dobrego wyglądu, bo w Anglii trzeba być uprzejmym i słodkie pierdzenie wchodzi ci w nawyk. Pojechaliśmy na kluby. Przetańczyliśmy może 7 piosenek, zanim Michael został wyrzucony za koszulkę nike, którą miał na sobie, gdy zdjął koszulę i pulower, ponieważ w większości tak zwanych prestiżowych klubów w Anglii obowiązuje zakaz noszenia ciuchów sportowych z widocznym logiem, co się tyczy głównie adidasa i nike. Dowiedzieliśmy się, że odzież sportowa obniża prestiż lokalu. Kwestia sporna, jaki prestiż ma lokal, w którym na parkiecie obok znudzonego dja  anemicznie pląsają zagłodzone żylaste Angielki, łypiąc ponad głowami losowych facetów w poszukiwaniu kogoś, kto byłby wart 2 godzin przygotowań i 45 funtów, które wydały w piątek na sukienkę. Udało nam się na chwilę jeszcze wprowadzić Michaela ponownie do środka, z obietnicą że nie zdejmie już koszuli, więc tańczył pod wentylatorem zlany potem, z kwaśną miną, bo potraktowano go chujowo i wszyscy o tym wiedzieliśmy. W którymś momencie rotacji między dwoma lokalami bramkarze odmówili mu w końcu wejścia, czemu towarzyszyła przedziwna wymiana zdań w języku mieszanym, i staliśmy pod dachem opierając się o grzechoczące żaluzje w jakiejś bramie koło klubu, ja i on. Padał deszcz a ja skręcałam fajki. Gadało nam się dobrze, chociaż się nie rozumieliśmy. Kilka dni później Michael przytaszczył do kuchni wielki, stary telewizor. Postawił go na blacie blokując otwieranie kilku kuchennych szafek , odłączył toster, podłączył telewizor i czekał. O co chodziło z tym telewizorem wyjaśnił nam, gdy się dwa tygodnie temu wyprowadzał do znajomych Włochów. Michael wyobrażał sobie, że siądziemy kiedyś razem w kuchni, wieczorem, po pracy, włączymy telewizor i zjemy razem kolację.  Telewizor do tej pory stoi nieużywany obok mojego półmiska z warzywami, a Michael mieszka za wzgórzem gdzieś na Upperthorpe.


Miałam wam jednak napisać, jak to najebałam się z Amy Schumer. Jest to warte podkreślenia, że pomimo napiętego harmonogramu zajęć i wystąpień, który pęka w szwach odkąd zdobyła sławę rzucając się do stóp Kim Kardashian i Kaynego Westa, znalazła jednak dla mnie chwilę. Jestem jej niezmiernie zobowiązana, bo był to chyba najgorszy dzień od dnia mojego wyjazdu z Polski. W pracy nic mi nie szło, korki od wina wpadały mi do butelek, podając jedzenie zrzucałam ludziom sztućce na nogi, przewracałam pojemniki z oliwkami, biegałam wokół własnej osi potrącając Khaing, która niosła gorącą kawę na tacy. Chciałam wyjść krzycząc jak bardzo fak ju, jak bardzo go to hell, jak bardzo die bitch, bo kłóciłam się przy okazji z szefem i szefową, którzy są małżeństwem i akurat kłócili się między sobą. Było strasznie i było mi smutno, czułam się jakby mnie właśnie wypuszczono z Lotu nad kukułczym gniazdem, z autyzmem, fobiami, traumami i brudną, pełną smutku duszą. Czułam się jedynym słowem jak skończona idiotka, na dodatek daleko od domu, od ojczyzny, od mojego pięknego, pełnego melodyjnych przekleństw języka. Postanowiłam więc się najebać. Była to czysta kalkulacja, decyzja podjęta w momencie, kiedy wysiadłam z auta Khaing na skrzyżowaniu koło swojego domu. Najebać. Przytaszczyłam więc siatkę browarów z Ozmena, wytrzymując krytyczne spojrzenie obsługującego mnie muslima, i zaczęłam się zastanawiać, z kim spędzę wieczór. W Internecie wybór był ogromny, ale chciałam pogadać a nie słuchać muzyki, chciałam tez się pośmiać zamiast dołować, więc padło na Amy Schumer. Puściłam sobie jeden wywiad, drugi wywiad, stand up, urywki z innego stand up’u, teledysk, kompilację the best of amy schumer, fragmenty inside amy schumer. Gadało nam się naprawdę świetnie, a browary były zimne, dobre i polskie. Zasnęłam w momencie, kiedy Amy uczestniczyła w talk show „Who’s more over their ex?” na konkurencji o nazwie Nostalgia chamber. Jej zadaniem było wejść do wyciszonego pomieszczenia, w którym miała słuchać piosenki Bonnie Raitt „I can’t make you love me”, nie płakać i nie jeść stojącego tam marchewkowego ciasta. Czułam, że mamy wiele ze sobą wspólnego i że jest moją prawdziwą bratnią duszą. Powiedziałam jej, że ją szanuję. Gdy obudziłam się następnego dnia z dudniącym echem w głowie, otoczona pięcioma puszkami po piwie żywiec, Amy ciągle była w komnacie nostalgii i miała się dobrze. Nie tknęła ciasta. Popatrzyłam na nią z czułością, na te krągłe, białe ramiona, niepewny uśmiech, rozbiegane oczy, po czym wyłączyłam ją, spakowałam puszki po żywcu do reklamówki, bo było mi strasznie wstyd, i poszłam spać dalej. Obudziłam się ostatecznie chwilę po 15 i zaczęłam dzień od oglądania pobliskich take awayów na justeat.co.uk. Amy napisała smsa, co robię, odpisałam jej, że jem i nie czuję się najlepiej oraz możliwe, że będę rzygać. Amy stwierdziła, że jest na nogach od 9, ale to dlatego, że wypiła tylko dwie lampki wina. 

2 paź 2015

Kebabish Express

Za każdym razem, kiedy myślałam o znajomych , którzy wyjechali za granicę, myślałam o tych wszystkich festiwalach, które opuścili, imprezach, na których ich zabrakło, wystawach, których nie widzieli i plotkach, z którymi są w plecy. Potem oglądałam zdjęcia na Facebooku, selfie z egzotycznych krain, nieznanych barów i kawiarni, surową przyrodę na Islandii, zakurzone pejzaże  Indii, soczystą zieleń Norwegii, pożółkłe ściany mieszkań i trochę im zazdrościłam, bo wracali jacyś inni, nieobecni, nietutejsi. Przyjeżdżali upchani doświadczeniami i czułam się jakbym to ja nigdy nie wyrwała się ze swojego małego Brooklynu, z tego Wrocławia przewidywalnych weekendów, ciągle rosnącej grupy znajomych, płynnych barowych sojuszy i pijackich mord z Ambasady. I nagle jestem. Siedzę w mieszkaniu w Sheffield, otoczona kupą ubrań, książek i brudnych kubków, i jest prawie tak, jakbym była gdziekolwiek na świecie, bo otoczenie jest bardzo podobne, i zapomniałam, jak strach czasami nie pozwala ruszyć się z miejsca tylko dlatego, że rysuje przed tobą wizje pustki w każdym miejscu innym niż to, w które wrosłaś sercem, historiami, regularną wypłatą i rutyną. A przecież dopóki się ruszasz zawsze, jak jakiś ślimak, zostawiasz za sobą mokry ślad.


Mieszkam na strychu. Brzmi to gorzej niż wygląda, chociaż moja chata to trzęsący się potwór składający się głównie ze schodów i dywanów. Angielskie mieszkania trzeszczą, chrupią i pierdzą. Nie wiem, kto ich uczył robić schody, ale nasze są tak strome, że idąc w górę dotykam rękami kolejnych. Dzielnica trafiła mi się zupełnie losowo, ale nawet jak się przeprowadzę, to chcę tutaj zostać. Nazywa się Heeley i jej kręgosłupem jest London Road, przechodząca płynnie w Abbeydale Road, która prowadzi coraz w wyżej w coraz bogatsze rejony, usiane domkami z kamienia z solidnie przystrzyżonym żywopłotem, zadbanymi kwiatami i krzewami w ogródku, porozdzielane wielkimi połaciami parków. Jeśli jednak staniesz na London Road od razu otacza cię kwasowa rzeczywistość emigranckiego getta, pełna kolorów, świateł, zapachów i krzyków. Naprzeciwko restauracji sushi znajduje się hiszpańska knajpka Amigos, obok której jest restauracja włoska urządzona w kolorach włoskiej flagi, ze ścianą win, regałami książek i eleganckim menu. Kawałek dalej, niedaleko Wasabi Sabi, są dwie chińskie restauracje, mijając które widzisz tam zawsze samych Azjatów, którzy w tym przyciężkim wystroju delektują się żarciem parującym ze zdobionych misek, półmisków, talerzy i waz, serwowanym  przez znudzone, starsze kobiety sunące po sali z neutralnie przyjazną miną. Wszystko to poprzetykane jest małymi lokalami z szybkim żarciem na wynos i migoczącym, podświetlonym znakiem Take Away, gdzie za ladą widać kuchnię, w której w atmosferze gwary, gorąca i odgłosów smażenia uwijają się ludzie w firmowych polówkach i czapeczkach z daszkiem. Naprzeciwko lokali Subwaya i Greggsa dumnie pręży się Kebabish Express i Kebab Ranch, serwujące tanie mięso zmielone z budą i z siodłem, dalej jest karaibska buda z żarciem, turecka restauracja Zegma Iki, włoskie Mio Amore, chińskie Beijin House, z którego szyldu odpadło „H”, wietnamska kafejka Saigon, tajska The Orchid, grecka restauracja Parthenonas w niebiesko-białych barwach, i w końcu polska Ambasada Pl, gdzie można zjeść schabowego, rosół i pierogi. Na London Rd. lokale otwierają się i zamykają z prędkością światła, wiele z nich już od dawna nie podnosi zakurzonych od ulicznego pyłu, zamazanych sprayem żaluzji, czekając na nowego, przedsiębiorczego biznesmana z dobrym pomysłem na lokal. Co jest charakterystyczne dla takich dzielnic jak Heeley to zakłady fryzjerskie, małe lokaliki z trzema, czterema obrotowymi krzesłami, z bujnym, barokowym wystrojem pełnym symboli postkolonializmu, kolorowymi szyldami,  nazywające się 1stanbul albo coś w tym rodzaju, przed którymi zazwyczaj stoi fryzjer – właściciel, i smętnie spogląda na ulicę trzymając jedną rękę w kieszeni pasiastego fartuszka. Barber shopy to miejsca spotkań mężczyzn, ponieważ dzielnica jest mocno islamska, a biznesy należą do muslimów, kobiety się tam nie strzygą ze względu na zakaz pokazywania włosów w miejscach publicznych. Jest to element enklawy kulturowej, którą muslimi budują sobie w biedniejszych dzielnicach, osiedlając się w pobliżu meczetów i rozwijając własną przedsiębiorczość, własne sklepy, restauracje i całą infrastrukturę, która pozwala im nie tylko zachować, ale i demonstrować swoją tożsamość. Sklepy zazwyczaj prowadzone są przez rodziny, za kasą stoi kobieta w burce – albo kilka, i wpatrują się w swoje przyozdobione, kolorowe smartfony, podczas gdy półki przechylają się pod dziesiątkami odmian ryżu, fasoli, marynowanych owoców i warzyw czy przypraw, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Największym jednak hitem jest sklep Ozmen, sprzedający produkty z całego świata orientu, ale też z Polski, Litwy czy Bułgarii. Było to moje zdecydowanie ulubione miejsce na początku pobytu w Sheffield, chodziłam tam tylko po to, żeby kupić sobie dwie figi i cebulę i popatrzeć na dające po oczach kolorami, zapchane półki i na dziwne warzywa z Indii i Afryki, skrzynie pełne świeżej kolendry i pietruszki i zabieganych pracowników z drabinami pod pachą. 

Poza tym pracuję, głównie w marokańskiej restauracji, i odkładam na Contaxa t2, o którym marzę od lat. Znalazłam sobie dorywczą pracę w uroczej kawiarni Somewhere Else, gdzie będę mogła pokazywać swoje foty, a nawet je sprzedawać. W środę natomiast stałam na jednej z głównych ulic przebrana za panią pizzerkę i rozdawałam kupony na darmową pizzę. Poznałam tam 18-letniego Alexa, którego starzy zupełnie niedawno przyjęli z powrotem do domu, ale zaznaczyli, że od tej pory nie dostanie od nich ani funta, więc stał razem ze mną jako pan pizza i czekał na koniec 4-godzinnej zmiany, żeby się najebać z kolegą. Odwiedził go Norton, który ma ksywę Snorton od ciągłego ćpania, obydwoje mieli na sobie katany z naszywkami zespołów metalowych, przypinki i glany. Nosili tez długie włosy, a Norton miał w kieszeni jednego kwasa i sprawdzał w necie, o której zachodzi słońce, żeby go zażyć w odpowiednim momencie i zobaczyć zmierzch dnia na pełnej piździe. Myślałam, że metale wyginęli jak dinozaury i zostały po nich tylko suche kości obgryzione przez drapieżne ptaki. Błąd. Kontestacja trwa w najlepsze i wygląda inaczej niż na Instagramie twojej siostry. Cieszę się, że ich poznałam, bo będę miała komu robić zdjęcia. 


To tyle w tym odcinku, będę was informować na blogu co u mnie, poza tym mam do wywołania 11 klisz, więc jak tylko dostanę wypłatę w poniedziałek to idą do labu. Będą tam gremliny z Offa i całkiem sporo Wrocławia, więc pozostawajcie czujni. To będzie prawdopodobnie jedna z moich ostatnich tak dużych foto wrzut na bloga, bo zaczynam zbierać zdjęcia do albumu i nie chcę ich pokazywać przed publikacją. Ale będę pisać. Pozdro.