18 lut 2014

Dlaczego chciałabym być słynną wokalistką

Taka pocztówka z mojego balkonu: siedzi koleś na ławce w ortalionie, ręce trzyma na podołku, obok zwinięta w kulkę czerwona smycz, w tle w idealnej perspektywie jego łaciaty pies robi kupę. Jest to jedna z najśmieszniejszych rzeczy na świecie, gdy pies się wypróżnia. Ponieważ projektujemy na zwierzęta nasze ludzkie uczucia możemy bardzo łatwo zaobserwować prawdziwe lub też wyobrażone zażenowanie srającego psa. Zdziwione, lekko zawstydzone spojrzenie typu "o boże, to się dzieje znowu!", pozycja w jakiej my, ludzie, robimy czasami siku pod krzaczkiem, to znaczy kobiety, bo mężczyzn natura obdarzyła bardziej racjonalną funkcjonalnością układu wydalniczego i nie wyglądają jak "rakieta, która ma zaraz wystartować" (to jedyne zdanie, które zapamiętałam z "Wojny polsko-ruskiej"). Sikający facet może śmiało stwierdzić: "Drzewo, posiadłem cię!", podczas gdy kobieta myśli raczej "Drogie drzewo, wybacz, droga łąko, nie gniewaj się, serdeczny przyjacielu murku, moje siki mimo wszystko są łagodniejsze niż spray obrażający Tuska". Beyonce napisała niedawno tekst, szumnie określany jako esej, o tym, że równość płciowa to mit. Postuluje w nim, żeby wychowywać dzieci w poczuciu misji równościowej, dziewczynki ucząc szacunku do samych siebie i świadomości własnych praw na rynku pracy i w relacjach damsko-męskich, a chłopcom od berbecia wpajając wartości emancypacyjne. Bardzo szlachetne, chociaż napisane w 10 minut, i poprawiane pewnie przez trzech etatowych ghostwriterów, którzy później płynnym ruchem przeskakują na twittera i inne media społecznościowe, aby bronić Beyonce przed atakami ze strony moralistów, filozofów, dresów, polityków i lekarzy. Czy chciałabym być słynną wokalistką? Ni chuja. Nie dość, że nie wolno ci przytyć ani kilograma ani nawet zjeść wafelka na ulicy, bo od razu roztrąbią się o tym media plotkarskie na całym świecie, to na dodatek musisz mieć idealny związek i cały czas śpiewać o seksie, nawet jeśli w danym momencie życia interesują cię kuchnie świata. A spróbuj tylko wspomnieć o tym, jak lubisz opierdolić dobrą chińszczyznę, już za chwilę okaże się, że wpierdalasz koty, i to tylko żywe i miauczące, bo takie smakują najlepiej. "Beyonce przed występem zjada kota, żeby lepiej się ruszać". "Pokojówka sprzątającą apartament Beyonce znalazła w muszli klozetowej koci ogon oblany spermą Billa Clintona". "Z garderoby Beyonce dobiegają kocie wrzaski". Chcielibyście, żeby ktoś wam patrzył w kibel i wąchał ciuchy pod pachami? Chyba nie. Za żaden hajs.


Wczoraj oglądałam na TED wystąpienie francuskiego filozofa, który twierdzi, że na ulicy bardzo łatwo rozpoznać ludzi świadomych tego, jak dobrze wyglądają. Był to całkiem inspirujący wykład o tym, że źle podchodzimy do tematu miłości, a główną przesłanką było proste stwierdzenie, że każdy chce być pożądany. Robi więc wszystko, żeby wzbudzać pożądanie u innych, a kupowanie drogich spodni wcale nie wynika z materialistycznego podejścia do życia, tylko z kultury, która cały system konsumpcji dostosowuje do budowania tożsamości ludzi jako jednostek nieustannie pożądanych. Właśnie poprzez wygląd podrasowany fryzurą, ciuchami, gadżetami i innymi atrybutami statusu materialnego albo zwykłego wyczucia stylu. Jeśli ktoś poświęca godziny na zakupy, przeglądanie magazynów o stylu i dobieranie paska do skarpetek to idąc ulicą czuje się jak celebryta, bo wie, że wygląda dobrze. Sprawdził to czterdzieści razy w swoich pięciu lustrach, więc nie musi już nawet patrzeć w witryny, ewentualnie w jakimś ironicznym miejscu strzeli sobie samojebkę. "Chcę zdjęcie pod tym rododendronem, bo jestem próżny i życzę sobie, żeby cały facebook wiedział, że jestem w ogrodzie botanicznym i to jeszcze w kurtce od Freda Perry. A nadto wszystko chciałbym, żeby zobaczyła mnie w niej moja była, bo schudłem 1,5 kilo i może nawet widać". Jego cała postawa ostentacyjnie manifestująca, jak bardzo ma wyjebane, świadczy o tym, że nie ma wyjebane wcale. Zanim wyszedł z domu bardzo się postarał, a "wyjebane" to mit, w który już dawno nie wierzę. "Wyjebane" to zaprojektowana przez krytospeców od automarketingu tarcza odbijająca pociski braku akceptacji, upokorzeń ze względu na typowość lub odmienność i wszystkie inne kompleksy, którymi jesteśmy obdarowywani w dzieciństwie jak dziewczyny goździkami w dniu kobiet. Bardzo mi się podobała ciepła i ludzka konstatacja tego filozofa, że tak naprawdę wszystko, co robimy, wynika z tego, że chcemy być kochani. Problem bierze się jednak stąd, że robimy to źle, dając się wessać w narcystyczny balet luster. Ostateczny wniosek był taki, żeby zrozumieć swoje słabości i się z nich śmiać. Boisz się myszy, nie umiesz odpyskować starej sąsiadce w windzie i nieustannie wpadasz w dziury w chodniku? Wcale nie odbiera ci to godności. Polecam wyjść czasami do sklepu w piżamie, daje to spory dystans do siebie. Obudził mnie dzisiaj kumpel z mieszkania obok, żebym odebrała jakąś przesyłkę od kuriera, który czekał pod bramą. Ni chuja nie wiem, co to było, ale miało trzy metry i musiałam się z tym pałować na piechotę pięć pięter, bo ja i to coś nie mieściliśmy się do windy. Założyłam więc tylko dresy na gołą dupę i poszłam po śniadanie i wafelka, mijając w drodze do sklepu jakąś zbulwersowaną kobietę, która bardzo głośno komentowała niesprawiedliwość społeczną w kierunku zupełnie niezainteresowanej tematem matki z dwójką dzieci, której ciężkie reklamówki wżynały się w ręce, a słuchała, bo nauczono ją kiedyś szacunku do starszych. Chwilę później baba dalej w świetnej formie wparowuje z impetem do sklepu i staje przed półką z chemią gospodarczą i tym podobnymi, a półka ta w sklepie Rebis szczyci się wyjątkowo komunistycznym, tanim asortymentem. "Bauer, brutal, nivea, ziaja, kolastyna. Dosia, E. Pani mi powie, który proszek, który krem pachnie?! Kiedyś to tak pachniały jak reklamowali, a teraz to już wcale!". I łapie za fartuch jakąś młodą pracownicę sklepu, która wyrywa się krzycząc "Bryza pachnie!!!", a ja ze sprzedawcą wymieniamy znaczące spojrzenia i dialog -7,16. Jest 16 groszy? - Jest, proszę. A pewnie wcale nie byłam lepsza, bo nie umyłam jeszcze z rana zębów, a przed snem jadłam szczypiorek. Myślę, że ludzie ze strzeżonych osiedli różnią się od nas ze śródmieścia tylko tym, że mają lepsze piżamy. Nawet Beyonce nosi czasami piżamę. Między okresami, kiedy jest "Crazy in love" albo "Drunk in love" je pewnie też szczypiorek. Założę się, że można o tym gdzieś poczytać.


A, i jeszcze jedna  sprawa odnośnie bycia swoim własnym celebrytą. Kojarzycie te wszystkie przemowy sławnych ludzi odbierających Oscary albo Grammy, jak to dziękują Bogu, rodzinie, psu Kevinowi i córce Mary Lou? A także swoim producentom i wszystkim z kartki oraz tym, o których zapomnieli. Nastała ostatnio moda na fejsbukach polegająca na łojeniu browara za jednym zamachem i nagrywaniu o tym filmików. I nagle każdy z nas może się poczuć, jakby odbierał Oscara (bo to sezon na Oscary, ale może też być nagroda Independent Spirit albo inny Fryderyk), chociaż nikt jeszcze nie podziękował Bogu. Jest to zjawisko z pogranicza polskiej kultury picia (Ze mną się nie napijesz?) i ironicznej samojebki. Oglądam te filmiki z wielkim podnieceniem marząc o tym, że ktoś w końcu beknie albo mu się uleje (pozdro Szymon), jest to rozrywka świetna choć na najniższym poziomie, chciałam jednak tu oto wszem i wobec oznajmić, że nie mam zamiaru przyjmować żadnych nominacji ani kupować kraty piwa (do wczoraj myślałam, że krata piwa to czteropak, ale ktoś rezolutny wyprowadził mnie z błędu), mam zamiar bawić się waszym kosztem za darmo. Trochę dlatego, że mi jako matce i babce nie wypada, trochę też z prozaicznego powodu, że nie umiem kręcić filmików, a mój telefon przeżył już dwie herbaty i nie odbiera nawet mmsów. Także pozdrawiam i niech wam się browar leje po brodzie aż do pępka. Peace!

17 lut 2014

7 lut 2014

Nuda w pracy

Nuda w pracy nie wydaje się tak wielkim problemem w czasach, kiedy statystycznie co trzeci młody Polak nie ma pracy, a co czwarty z tej jednej trzeciej oddał by wszystkie paznokcie lewej ręki za możliwość nudzenia się za pieniądze. Ludzie jednak, jako gatunek, maja paskudne cechy, z których najbardziej wkurwiające jest narzekanie. Raz jest im za zimno, innym razem za gorąco, nowe buty rozkleiły się po miesiącu, wyskoczył im pryszcz na czole pomimo kuracji zestawem kosmetyków z reklamy z youtuba, nie mogą znaleźć dobrego pornola, dokuczają im gazy po zupie fasolowej, którą kupili w barze mlecznym za dwa złote, a ogólny ciężar życia spoczywający na ich barkach sprawia, że mają obtarte kolana i łokcie. Po przypadkowej, rutynowej litanii pojękiwania postanowiłyśmy niedawno z Emilką wyliczyć swoje powody do radości, prawdopodobnie dlatego, że za oknem świeciło podwójne słońce z frytkami i gratisową colą. Nudzi cię twoja praca? Zaczynasz dzień o babrania się w sikach przy sprzątaniu kibla, myśląc co poszło nie tak, żeby chwilę później odkryć, że ktoś znowu naszczał do worka na śmieci, obwołując się królem oryginalnych pomysłów o lekkim zabarwieniu ironicznym? Ciesz się, że masz pracę, i to jeszcze na bardzo dobrych warunkach. Swędzi cię dupa, bo usiadłaś na desce, z ktorej ktos nie domył Ciffa? Ciesz się, że masz obie nogi, obie ręce i na dodatek wszystkie palce, a na paznokciach tylko kilka białych plamek. Jest piękny, ciepły, zimowy dzień, a ty siedzisz na krześle w pracy patrząc za okno jak kot, którego nie chcą wypuścić na dwór i strzygąc uszami z tęsknoty za świeżym powietrzem i zapachem rozhibernowanego gówna, który kojarzy się z wiosną i piwem w parku? Po pierwsze - ciesz się, że w ogóle siedzisz, po drugie jutro masz wolne, a i tak pewnie zaczniesz dzień od narzekania, że skończyło ci się mleko do kawy i nie ma żadnego czystego kubka, ani nawet łyżeczki. Poradnik pozytywnego myślenia, to właśnie próbuję uskuteczniać w swoim codziennym życiu, gdy nachodzi mnie atak narzekania, zawsze szykuję kontratak z pozytywnych aspektów sytuacji. Jedyne, czego autentycznie nie mogę znieść, to ludzi wpierdalających mi się pod koła roweru. Myślę o nich bardzo źle, coś w stylu "jebany stary dziad", "ty niedogolona pizdo", "tępa mała cipo, co to telefon zasłania ci słońce" albo "pierdolone zakochane gołąbeczki zajmujące dwa metry szerokości chodnika swoją jebaną miłością, z której urodzą się głupie dzieci". Oczywiście wiem, że powinnam jeździć po ulicy, ale nie dorobiłam się światełek w rowerze i mam szemrane hamulce. To z kolei jednak jest kontratak na ewentualny atak, bo zakładam, że ktoś mnie zaraz opierdoli za jazdę rowerem po chodniku i nastawiam się wrogo. Ale czy to jest wina starch ludzi, że są starzy? Czy jest coś złego w byciu zabujanym i toczeniu się w rozkosznym amoku po mieście trzymając kogoś za rękę albo odpisując na smsa o treści "słucham rihanny i myślę o ostatniej imprezie w mundo, kiedy pocałowałaś mnie w usta, a później poszłaś rzygać i trzymałem ci włosy"? Popularna metoda to liczenie do dziesięciu, chociaż w ciągu tych dziesięciu sekund prawie na pewno przytrafi ci się kolejna konfrontacja z niezbyt uważnym pieszym, możesz więc albo czerpać niewyjaśnioną rozkosz z ich nieostrożności, którą nazywasz głupotą, albo porzucać trochę cichymi kurwami w przestrzeń, w końcu osiądą na drzewach między ptakami i będziesz mogła im pomachać w drodze powrotnej.

O frustracjach rowerzysty można by napisać książkę. Ja bym kupiła, czytała i kipiała słusznym oburzeniem jak wygotowujące się mleko. Kiedy jeździłam rowerem po Niemczech zauważyłam, jak ogromnie różni się ich kultura rowerowa od naszej. Nie mają tego przerażającego, nazistowskiego imperatywu, który ja odczuwam zawsze jak nacisnę na pedały, imperatywu o treści "Ja jadę, wy gińcie chuje", jak w grze komputerowej, że by się chciało mieć dyskretny karabin pod pachą i strzelać ludziom w kolana. W Niemczech jest pełna kulturka, nie dość, że piesi idą swoim pasem zamiast maszerować po ścieżce rowerowej kiwając się na boki tak, że nie ma szans ich wyminąć inaczej niż po jezdni albo po trawie, to jeszcze Niemiec jadący z naprzeciwka uśmiechnie się do ciebie i powie "Haloooo!". Prosty wniosek jest taki, że w słowniku rowerzysty tłumaczenie niemieckiego "haloo" na polski brzmi "kurwaa".
Wracając jednak do nudy w pracy, jeśli akurat nie absorbuje cię milion klientów na raz, a ruch rozkręca się jak zepsuty bączek, najprostszym sposobem na radzenie sobie z nią jest wdawanie się w rozmowę. Czy to z dziewczynami z klubu go go, ktore przed pracą opierdalają krokieta, żeby dowiedzieć się, że jedna z nich dostała kiedyś napiwek w postaci prawie skończonej paczki szlugów z czterema złotymi wciśniętymi za folijkę, czy z zagranicznym klientem, który popijając Jima Beama opowiada, jak to jest mieszkać w Kentucky naprzeciwko destylarni i że na sam widok loga tego alkoholu serce bije mu szybciej z nostalgii za domem. Nie zawsze jednak ma sens wdawanie się w rozmowy, nie dlatego, że ludzie nie mają nic ciekawego do powiedzenia, bo jak ich umiejętnie pociągniesz za język to okazuje się, że można go pięciokrotnie nawinąć na widelec, tylko że czasami stadium twojej nudy czyni z ciebie bezmyślnego cielaka i jeśli nie masz temperamentu gawędziarza to gadanie z obcymi zwyczajnie przerasta cię intelektualnie i fizycznie. Wtedy należy uskutecznić drugą strategię, czyli wpierdalanie. Znajomy jest widok przeskakującego z nogi na nogę barmana albo barmanki, zapatrzonych trochę w sufit, trochę w próżnię, wyglądających jakby obmyślali strategię walki z przemocą rasową albo nową ideologię polityczną lub też trapiących się  nieokiełznaną refleksją na temat sensu życia. Możesz jednak być pewny, że ta osoba fantazjuje o jedzeniu. Gdyby zmaterializować te wszystkie kotlety, frytki, sałatki, kebaby i czekoladki, które zataczają radosne kółko w jej głowie, gdyby tak spadły na bar spod sufitu jako znak na istnienie boga, to sosy i oleje zapaćkały by twoje ubranie w sposób tak kurewski i wulgarny, że twoja stopa nigdy więcej nie postanęłaby w tym barze. Popularne jest wybieranie jednoosobowej delegacji, która uda się po jedzenie do pobliskiego sklepu lub restauracji, ściepianie drobnych z napiwków z wczorajszej nocy, radosne oczekiwanie jak na święta, któremu towarzyszą gastryczne kolędy grane przez twoje kiszki, i ten moment, kiedy przychodzi jedzenie, gdy twoje serce wyrywa się z piersi jak śpiew górala. I nie dajcie się zwieść, gdy kolega wchodzi z trzema opakowaniami pełnymi żarcia, to tak naprawdę nie wchodzi on, tylko żarcie. Widzisz je, jak jeszcze lekko skwierczy w styropianowym pudełku, jak mówi do ciebie słodkie słówka i każe ci natychmiast sięgnąć po widelec, żeby wdać się w gówniany romans z twoim przewodem pokarmowym. Szczur mówi, że ostatnio kumpel z pracy wysłał ją po hot doga, a że nie było parówek to kupiła mu chrupki o smaku hot doga. Nie dało się tym oczywiście najeść, poza tym chrupki mają charakter kolektywnej przekąski, więc opierdolili jeszcze stare nachosy z zaplecza. U nas w pracy jest podobnie, tylko zamiast nachosów jemy kartolfle, czasami też uszka lub parówki. Wchodzi się na kuchnię lekko smutnym i zamyślonym, a wychodzi się żując. Czasami tylko drzwi otwierają się lekko i jakaś zbłąkana ręka sięga po solniczkę. A niech tylko ktoś spróbuje ci przeszkodzić w jedzeniu obiadu! Odkładasz wtedy z furią widelec i nóż, idąc robić trzy latte, a w myślach widzisz tylko stygnące mięso i dziadziejące frytki albo skurwiałą zimną panierkę. Możesz być pewien, że jeśli przeszkodziłeś barmanowi w jedzeniu on zapamięta twoją twarz. Na zawsze. Będzie ją torturował wirtualnym ogniem i mieczem do końca zmiany, a ty prawdopodobnie w ciągu najbliższych kilku dni zmoczysz się w łóżko.
Najgorzej oczywiście być na diecie. Ciężko jest się najeść kostką lodu zagryzaną kostką lodu, zero kalorii plus zero kalorii, siemano. Ale wtedy można też rozwiązywać krzyżówki. Ja nie lubię krzyżówek, bo wynika z nich, że jestem głupia, ale niektórym idzie to całkiem sprawnie. Elka, zadumana nad krzyżówką numer szesnaście, pyta mnie ostatnio: - Agata? Gaz w butli nurka? Ja najpierw myślę, że woda, ale w końcu rezolutnie mówię "Tlen", nie ośmieszając prawie wcale, tylko trochę przed sobą. Innym razem Aga do Pauli: - Paula, coś dla ciebie. Pozamałżeński partner? - Chuj? - Na więcej liter. Ktoś inny czyta gazetę, opierdala ciastko krusząc nim na mądre słowa, po czym oznajmia: - A wiedziałaś, że w Chinach jest dużo Chińczyków? Gdy jeszcze pracował z nami Tomek to za barem było trochę sztuki, bo rysował w swoim kajeciku postacie mrocznych mścicieli albo portrety kobiet. Teraz co najwyżej robimy graffitti ze swoich własnych imion, rysujemy kwadraty, a w kwadratach trójkąty, obok czasami jakiegoś kwiatka. Jarek, nasz ochroniarz, czyta w tym czasie książkę o buddyzmie, bo szefowie prosili go, żeby był mniej narwany i wyrzucał żuli za fraki zamiast sprzedawać im pięciometrowy lot w powietrzu. Walczymy też o "Newsweeka", bo to jedyna dostępna u nas normalna prasa w formacie A4 odkąd padł "Przekrój", poza tym mamy do wyboru jakieś magazyny łowieckie, frustrujące pozycje takie jak "Travel", gdzie Tatiana na kuchni ogląda zdjęcia z Argentyny wzdychając "oj krasne, krasne", i zapatrując się w mikrofalówkę wyobraża sobie, że pije pinacoladę na hamaku, ozdobioną kawałkiem świeżego kokosa. W chwilach nudy jesteś wdzięczna za każde zamówione mohito i latte. Z radością pedantycznie spieniasz mleko i niemalże do orgazmu doprowadza cię odgłos działającej kruszarki do lodu. Jeśli jednak w piątek o 6 rano pięciu Hiszpanów zamawia pięć razy cappucino, masz ochotę poderżnąć im gardło. Jedną ręką, bo drugą oczywiście spieniasz mleko.
Praca za barem wydobywa z ciebie najgorsze i najlepsze instynkty. W jednej minucie potrafisz być pizdą albo czarującą kokietką (to nie o mnie, ale też potrafię być czarująca, zamrugać oczkiem i zgubić trzy rzęsy). Kiedy jednak dopadnie cię nuda zamienisz się w ludzki odpowiednik świętej krowy. W głowie masz trzy myśli: jeść, spać, seks. Czasami też gaz w butli nurka, ale wtedy już przypalają ci się styki.