31 mar 2013

Poniedziałkowe dzieci

Dawno nic tu nie pisałam, a ten blog stał się przede wszystkim blogiem fotograficznym, także pora na małe urozmaicenie. Zaczęło się od tego, że złamałam nogę. Nie, to było jeszcze wcześniej, bo zima się nie chciała skończyć i w powietrzu wisiał śmierdzący bąk wszechmogącego, chmura oparów alkoholowych z całej tej za długiej zimy, oraz przeczucie, że czas stanął w miejscu i rusza się tylko w kalendarzu. Może świat faktycznie skończył się w grudniu, bo styczeń, a zwłaszcza luty, przypominały czyściec. Jeśli tak jest to jestem tam ze wszystkimi swoimi przyjaciółmi i znajomymi i nikt z nas nie poszedł ani do nieba ani do piekła. Idealnie. Także nazbierały się we mnie przeróżne energie, wpłynęło na mnie kilka lektur, a najbardziej "Poniedziałkowe dzieci" Patti Smith, ale o tym za chwilę. Stwierdziłam w wielkiej życiowej rozkminie z cyklu "Co by tu zrobić ze swoim życiem", która to rozkmina ostatnio nabiera zadyszki i domaga się konkretnych decyzji i odpowiedzi, że muszę albo pisać, albo robić zdjęcia, albo jedno i drugie. W przeciwnym razie będę nieszczęśliwa, upchnięta w drobnomieszczański kombinezon, dusząc się w sosie z własnych myśli, które odpływają w siną dal i lądują na oblodzonej rzece jak papierki od hamburgerów, tocząc się zupełnie bez sensu tam, gdzie zawieje wiatr. Otóż są dwa przeciwległe bieguny w moim życiu i jednym z nich jest lenistwo. Jest ono tak ogromne, że nie mieści się w moim łóżku, bardzo nam się razem źle i niewygodnie śpi. Postanowiłam skończyć z lenistwem, zwłaszcza że z racji złamanej nogi mam trochę dużo wolnego czasu. No i dobra, jebnęłam mniej lub bardziej elegancką deklarację powrotu do pisania w jakiejkolwiek formie, niech stanie jej się zadość. Cały problem wziął się niejako właśnie z książki Patti Smith, którą szczerze uwielbiam, chociaż poznanie tak dużego urywka jej osobistej historii trochę oskrobało ją z patyny. Pierwszy raz zobaczyłam ją w teledysku REM do "E-Bow the letter" i wzięłam ją za Yoko Ono, ale to jeszcze były te czasy, kiedy używało się VHS-ów. Miała twarz indianki, albo nawet indianina, bardzo męską  fizjonomię i odruchowo wzbudziła we mnie wrogość, bo pomyślałam sobie "Ty kurwo, przez ciebie rozpadli się Beatlesi". Dopiero jakiś czas później odkryłam, że była to jednak Patti a nie Yoko i jakoś na fali tej pomyłki posłuchałam "Horses". Nie wiedziałam jednak nic o związkach Patti z Robertem Mapplethorpem, którego zdjęcia z kolei pokazywali nam w OPT jako przykład genialnego wykorzystania światła w studio. Faktycznie, nieważne, czy fotografował nagich mężczyzn czy kwiaty, udawało mu się uzyskać niesamowite światło, bogatą tonację czerni, szarości i bieli, ale nadal w takim wykonaniu, jakiego nie widziałam u nikogo innego. Poza tym raczej mnie irytował, bo był estetą, a ja wtedy byłam zbuntowana przeciwko każdej estetyce z wyjątkiem estetyki brzydoty. "Poniedziałkowe dzieci", w oryginale "Just kids", to książka o tyle szczególna, że powstała jako hołd dla Mapplethorpa, a stała się przy okazji wycieczką w czasy Ameryki lat 60tych i 70tych, z całym tym hippisowskim kwasowaniem, rewolucją obyczajową, artystowskim pozerstwem ekipy Warhola, klubem 27, i w końcu odkrywaniem się środowisk homoseksualnych, aż do plagi AIDS w latach 80tych, zwieńczonej serią śmierci uderzających mocno w historię sztuki nowoczesnej. Mamy więc przekrój przez wielowarstwowy tort i jednocześnie nasyconą emocjonalnie historię dwójki ludzi, toczącą się w latach kształtowania się ich tożsamości, jak również w burzliwych latach zmiany paradygmatów sztuki. Wystarczy chyba, że napiszę, że to bardzo ładna opowieść, a jej głównym morałem - jeśli ktoś szuka morałów w prawdziwych historiach - jest lekcja, jak mimo wzlotów, upadków i braku perspektyw, konsekwentnie być sobą. I że to się w końcu opłaca, nawet jeżeli przez jakiś czas żyjesz z myślą, że do końca życia będziesz zmywać talerze. Jest to, wbrew pozorom, bardzo ważny morał  w czasach, kiedy każdy stoi na bardzo rozhuśtanej huśtawce i jego myśli zaprząta utrzymanie równowagi, czyli rzeczy takie jak opłacenie czynszu, utrzymanie pracy, lęk przed jej utratą i perspektywą emigracji, nie mówiąc już o tych, którzy żyją bez oszczędności i ubezpieczenia. Nasze skromne życia wiszą na włosku, jesteśmy pomiotem naszych czasów, któremu rzuca się ochłapy każąc się nimi cieszyć. Dlatego szukamy rozrywki, jak najwięcej rozrywki, i ta rozrywka często zastępuje nam duchowość, bo tego ogródka akurat nie opłaca się pielęgnować, zwłaszcza jeśli ma się w głowie piramidę potrzeb. Za mądre słowo chleba nie kupisz, a my jako pokolenie, chyba wyjątkowo mocno boimy się być głodni. A jednak trzeba robić swoje i się nie łamać, trzeba wybiec i rozwiać tego śmierdzącego bąka, który rośnie za każdym razem, gdy ktoś wypowiada słowa takie jak emerytura albo umowy śmieciowe. Osobiście codziennie, z rożnym skutkiem, odpieram potężną dawkę pesymizmu, bo widzę świat, w którym coraz więcej ludzi zachlewa swoje problemy, a widzę to naprawdę z bliska i nie jest to wesoły obrazek. Jest coraz więcej bezdomnych, ludzie nie mają pracy, dziewczynki chodzą do szkoły w podartych, różowych plecakach nike, a po lekcjach myją szyby samochodom czekającym na światłach. I co niby ma im dać ten znaczek nike? Jakąś namiastkę prestiżu pomimo tego, że ich starych nie stać na podręczniki, a może nawet na codzienny obiad? Myślę, że tak desperacko czekam na tę wiosnę, bo przyniesie trochę ulgi, nieskrępowanej, nienakrapianej alkoholem radości. Chociaż wiosna w tym kraju jest za darmo.