17 kwi 2017

Dlaczego w święta najbardziej boję się śmierci

Panicznie boję się śmierci. Święta rodzinne są jak przypomnienie, że śmierć istnieje i jest blisko, na dodatek bardzo groźna, uzbrojona w raka, guzy, tętniaki i nieszczęśliwe przypadki. Przyjeżdżam do Świdnicy, w której się wychowałam i w której nie mam już praktycznie żadnych znajomych, patrzę na kamienice, które kryją jakby większe, bardziej guzowate i fotogeniczne ubóstwo, nałogi, lumpeksy, sklepy meblowe, w mieszkaniach wykładziny, słoiki z ogórkami, stare, wielokrotnie spalone na dnie emaliowane garnki, idealnie umyte podłogi, zapach bulionu, i ogarnia mnie straszny, histeryczny strach. Jakby to miejsce miało moc wciągnąć mnie w swój rytm, zaborczą rodzinność, wycieczki na cmentarze i obiady domowe, w dziury na chodnikach, w potłuczone witryny pizzerii, która upadła. Mogę przyjeżdżać do miejsc, w których się wychowałam, ale zawsze dość szybko pojawia się ten irracjonalny strach, którego źródła nie umiem zlokalizować. W Wielkanoc po śniadaniu jedziemy z rodzicami na działkę zobaczyć fundamenty domu, który będą budować, bo teraz moi rodzice mają dwie wielkie radości, ten dom na wsi, który powoli powstaje, i wnuczkę, którą urodziła im moja siostra (dwa smartfony, na jednym zdjęcia działki, na drugim małej Laury, ty pomiędzy smartfonami, oglądasz), i widzę siebie na tym samym co zawsze miejscu dla pasażera z tyłu po prawej stronie, w tym samym miejscu, ale w różnych samochodach, jak mam 10, 11, 15, 20, 25, 27, 31 lat, jak tam rosnę, dojrzewam, zmieniam się, trochę nawet starzeję, a oni z przodu również, matka z ojcem, i moje siostry obok też, kiedyś w siedziskach dla niemowląt, z palcami w buzi, ze słuchawkami jako nastolatki, w uszach tunele, później dorosłe, teraz jedna ma już własne dziecko. I zawsze w aucie siedzimy w tym samym porządku, jakby nigdy nic się nie zmieniło, jakby tych lat minionych nie było, każdy odruchowo idzie w stronę swoich drzwi w aucie. I jechaliśmy tak w te święta, ja z siostrą lekko zjarane na tylnych siedzeniach, Olki w tym roku nie było, ale to i lepiej, bo jesteśmy już większe, mamy płaszcze, nie mieścimy się z tyłu we trzy już za bardzo, i moja siostra gadała rodzicom, żeby wzięli psa ze schroniska, ponieważ jest to słuszne, a mi się chciało śmiać, bo już to wszystko słyszałam. Powtarzamy się też, nawet kłócimy się o to samo, więc jakby z mniejszym impetem, z lekką rezygnacją, z uporem żeby chociaż to swoje zdanie znowu głośno wypowiedzieć, zbuntować się. Dynamika rodzinna jest jak sieć, odnajdujesz się w tej samej roli co kiedyś, bo nigdzie indziej nie jesteś już tą osobą, ale stajesz się nią w domu, za każdym razem, taką którą niekoniecznie lubisz, więc wolisz może nawet trochę to przespać, przejeść, szybko wrócić do swojego miasta, do dziewczyny, znajomych, na siłownię, do pokoju, swojego smętnego wyblakłego ręcznika i brudnej podłogi z zaciekiem od roweru. To jest twoja emancypacja, twoja dorosłość, dopiero w rodzinnym domu odkrywasz jak ją lubisz. 


I jeszcze jedna rzecz, bardzo ważna, odnośnie śmierci, a może bardziej umierania. Moi rodzice są już w takim wieku, kiedy ich znajomi zaczynają umierać, ich rówieśnicy. Jest to klasyczny moment uruchomienia wielkiego strachu przed umieraniem, który udziela się też nam, dzieciom, nie takie już z nas przecież dzieci, nasi rodzice się starzeją, ale nie chcemy o tym myśleć, przejmować się na zapas. I w domu nagle pada opowieść o ciotce Mariolce, która nie była naszą rodziną, ale znajomą mojej mamy z dawnych lat. Bardzo ją lubiłam, pojawiła się na jakichś urodzinach mojej babci czy coś, ciemnowłosa, śmieszna, lekko kulejąca, z dystansem do siebie. Mariolka zostawiła swojego otyłego męża, z którym żyła pod jednym dachem bardzo wiele lat i spędziła ten czas gotując mu posiłki, wkurwiła się tym w końcu i gdy poznała dużo młodszego kolesia, który wyszedł z więzienia, z dziarami i bez wielu zębów, odeszła z nim, zakochała się. Później opowieść mojego ojca osnuta na obserwacjach i plotkach toczy się dalej. Kryminalista ja bił, pożyczał od niej pieniądze, nie oddawał, zaczęła przy nim pić. W końcu wróciła do męża, zachorowała na raka, on też, umarli trzy dni po sobie. Historia na trzy, może cztery zdania. Został po nich syn, adoptowany, teraz podwójnie osierocony. Jak o nich myślę to widzę te emaliowane garnki, w których Mariola gotowała swoim chłopakom jedzenie, bo oni zawsze byli głodni. Naprawdę niewiele o niej wiem. Czy wiedziała o chorobie zanim odeszła od męża? Czy wróciła, bo się rozczarowała? Czy kryminalista ją wykorzystywał, czy może też trochę kochał? Opowiada mi to wszystko ojciec na święta, mi i siostrze, a później wiozą nas na cmentarz, pokazują palcami groby znajomych, podają przyczyny śmierci, wiek, a ja czuję, jak ogarnia mnie strach, paraliżuje mnie, ledwo mogę iść. Boję się tej śmierci polskiej, cmentarnej, ponurej i katolickiej, pełnej winy, strachu, tego, co nie zostało zrealizowane. Tej pozbawionej celebracji życia marmurowej śmierci nagrobkowej. Boję się też umierania, co z nami będzie, przechodzi mi przez głowę korowód ludzi, których kocham i uwielbiam, które z nas będzie pierwsze, jak, i czy szybko, czy długo, szpitalnie, na pasztetowej albo kroplówce, czy w bólu, czy z kaczką pod dupą. Ale patrzę na moją siostrę i widzę, że ona też się boi. Czy uświadamiamy sobie własnie cykl życia, cykl pokoleń, czy dostajemy obuchem w twarz doświadczeniem pokoleniowym naszych rodziców, ich strachem przed śmiercią, ich strachem w ogóle, dostajemy nim z rozpędu, ale nie jesteśmy zabezpieczeni tak jak oni, nie mamy tylu suplementów, nie jemy tylu antyoksydantów, nie myślimy o tym, chowamy się. Co zrobić z tą śmiercią, z tym umieraniem, z tym strachem? Wróciłam do domu i wpisałam w google "dlaczego nie warto bać się przyszłości". Wyskoczył mi artykuł na stronie katolickiej z cytatami z Biblii. Przeczytałam cały, zjadłam żurek i zasnęłam. Śniło mi się, że atakuje mnie kotopies i walczę z nim plastikową deską do krojenia.