31 paź 2008

PEOPLE# 34 [Lewko's surprise birthday party]










































A po tym wszystkim śniło mi się, ze mój dziadek wysłał mi z zaświatów pocztówkę o treści: daj mi ciastko. Jeszcze później śniła mi się kobieta z bajora. Ona już chyba ze mną zostanie...
W kazdym razie wielki osobny ukłon dla Marcina za dancefloor. Pozdro zioom!

29 paź 2008

Pozory zbrodni, czyli jak daleko jest od Bana do Warner Brossa

Problem z fotografią jest taki, że możliwości techniczne aparatów zbyt często próbują zastąpić duszę. Współczesną sferę wizualności widzę jako serię kompozycyjnych, kolorystycznych, tematycznych anegdot. Pomijając udział Photoshopa czy ingerencję innych tego typu programów w ostateczny efekt (który, jak się okazuje, nigdy nie musi być ostateczny) spotyka się zdjęcia, na które reakcją jest uśmiech. Sprytne, myślisz, że w chaosie form i nieprzewidywalności kolorystycznej można odnaleźć jednorazową perfekcję kadru. To co jednak ja widzę jako mocno problematyczne jest różnica pomiędzy perfekcją a magią. Gdybym miała unieść się teraz programowym cynizmem intelektualistów powiedziałabym, że magii nie ma. Już nie; że widzieliśmy już wszystko, a nawet jeśli nie wszystko to możliwości koncentracji typowego użytkownika Internetu są na tyle znikome, że w morzu obrazów traktuje każdy pojedynczy obiekt wizualny jako anonimową rybkę w ławicy. Zdjęcia funkcjonują w systemie wzajemnych powiązań. Wszystko jest cytatem albo przypomina coś innego. Najłatwiejsze oskarżenie, jakie można postawić fotografowi, to oskarżenie o wtórność. Stary i spleśniały paradygmat oryginalności ciągle czyni spustoszenie, chociaż od niewiadomo jak dawna żyjemy w epoce sampli, powtórek, linków. Zza kurtyny uśmiecha się karłowaty druid zwany Postmodernizmem. Bardziej dokształcony kulturoznawca prawdopodobnie przemnożyłby prefiks „post” przez dwa. Niech będzie: Post-postmodernizm. W zasadzie nie ma się co dziwić przewadze obrazków w formie cyfrowej, uwikłanej w hipertekst (hipervisual?) i niekończącą się sieć powiązań; mało tego, spowszechnienie dostępu do zdjęć i ich niekończący się zasób sprawiają, że rzadko kiedy coś nas porusza. Ja na przykład uczyłam się na czymś, co na swój użytek nazywam trendem antropologicznym. Poza fotografią podróżniczą zaliczam do niego wszelka fotografię, która porusza się w obszarze zdziwienia innością. Maurycy Szpak dziwi się światu. Jak wiadomo, brzydota i bieda są bardzo malownicze. Paradoks polega na tym, że wszelką egzotykę inności ujmuje się w miękką formę; coś co wymaga szczerości jest zafałszowane w perfekcji; oszukuje nas kolorystyka, kadr, cały ten hedonizm fotograficzny prowadzący do krótkich i niewartych pamiętania estetycznych ejakulacji. Wyobraźmy sobie, że młody fotograf-podróżnik gdzieś w głębi Peru robi zdjęcie starej, pomarszczonej kobiecie. Zbliża się do niej z obiektywem ładując go idealnie miedzy jej bezzębne dziąsła, które ona z kolei prezentuje w impulsywnym uśmiechu zażenowania, nieśmiałości i niesprecyzowanego zainteresowania przeradzającego się chwilę potem w a) irytację b) perspektywę zarobku, bo może gringo kupi trochę suszonego mięsa. Docieramy tu do sedna tego, co widzę jako problem – fotografią antropologiczną rządzi ciekawość, ale brakuje intymności prawdziwego kontaktu. W miejsce szczerości i intymności oferuje się wizualny hedonizm graniczący z etnocentryzmem. Gringo i jego aparat na tropie dzieci, staruszek i antylop. Naprawdę zadziwia mnie, jak rzadko coś jest w stanie złamać paradygmat doskonałości technicznych parametrów na rzecz szczerego przekazu. Osobiście od początku wyznaję nan-goldinizm i to się już chyba nie zmieni. Od chwili, kiedy odkryłam Nan Goldin zapragnęłam mieć aparat. To było jak objawienie, chociaż programowi cynicy wstydzą się tego typu haseł. Nie ma i nie było bardziej przejmującej fotograficznej biografii niż Cookie’s Portfolio. Zamiast estetycznej barokowości, która próbuje udawać emocje, dostajesz estetykę straty i przemijania. To jest gdzieś w jej stylu. U Goldin emocje są kliniczne, okrutne. Jej zdjęcia nie łaszą się do ciebie, nie krzyczą o ISO 200, f2,8 czy o obiektywie z najwyższej półki. Nie wywyższają się ponad swoich bohaterów, nie są triumfem voyeurystycznych technik nad przychylnością na patrzenie. Wszystko rozchodzi się o ten ułamek sekundy, 1/125 wg Henri Carter-Bressona, nieodżałowany przebłysk sensu i magii.
Obecnie żyjemy w epoce autobiograficznej. Rocznie powstaje więcej blogów niż wynosi przyrost naturalny w Afryce. Większość tak zwanych autorów nie zdaje sobie jednak sprawy, że są nudni. Nawet nauki historyczne głoszą jednak zmianę paradygmatu na awangardę nowych perspektyw; nawet historię opowiada się teraz oddolnie, poprzez biografie zwykłych ludzi. Dorwałam ostatnio książkę niejakiego Davida Gilberta. Nosi fatalny tytuł „Normalsi”. Gdzieś pomiędzy tą książką a jeszcze jednym zjawisku, o którym zaraz opowiem, znajduje się dla mnie punkt zwrotny. Przeżyłam małą turbulencję kulturoznawczą wraz z uświadomieniem sobie zjawiska, które najlepiej określają hasła: minimalizm, anegdota, dyskurs pustki. Wiem, że dyskurs pustki brzmi pretensjonalnie, ale nie mogłam się powstrzymać. Chodzi w zasadzie o to, że za kurtyną wspomnianego wcześniej programowego cynizmu znajduje się bardzo skomplikowany mechanizm. Pozornie można pomyśleć, że patronuje mu tylko brak sensu i semiotyczna pustka, przeładowanie i zobojętnienie. Różnica jest delikatna, ale ogromna – programowy cynizm stoi daleko od cynizmu w czystej postaci. Nastąpiło zmniejszenie skali emocjonalnej wypowiadanych pojęć. Miłość już nie jest miłością, tylko seksem i jego okolicznościami; kochanek czy kochanka to fuck-friend, ponieważ związki to relacje dwóch niezależnych i samoświadomych indywidualności, które mogą się rozwijać tylko w klimacie względnej wolności; dusza odnajdywana jest gdzieś w neurologii jako zestaw biologicznych impulsów – ma swoją zupełnie racjonalną mapę, którą można uzyskać w laboratoriach. Ta konwencja degradacji stopnia jest reakcją na pewien stan ducha, jasne. Kwestią podlegającą dyskusji jest jednak problem wiary – czy kryzys wiary objawiający się w programowym cynizmie jest permanentny i wkłada rodzajowi ludzkiemu plastikowa torbę na głowę? Czy może rodzaj ludzki nadal ma w zanadrzu pokłady postmodernistycznej ufności w sens życia, która różni się od normalnej wiary swoją skłonnością do kwestionowania i impulsywnością? W świecie przeładowanym bodźcami po prostu zadajemy sobie więcej pytań – dlatego, że chorobą cywilizacji nie jest ubytek sensów, jak się powszechnie sądzi, ale ich nadmiar. Ten nadmiar utrudnia impuls, który odnajdujemy w sobie jako cos z pogranicza zakochania, zauroczenia i fascynacji. Jest mnóstwo iskier, ale są za słabe, bo uodporniliśmy się na to, co nam spowszedniało. A fotografia powszednieje. Jak ostatnio powiedziała Marta, to cholerne rzemiosło. Owszem, wszystko jest rzemiosłem, bo w programowym cynizmie nie ma miejsca na artystów. To jedno z tych haseł, które budzi grymas zniesmaczenia. Co nie znaczy, że nie można być w tym dobrym. Duży dystans do swoich osiągnięć, pełen skruchy entuzjazm czy typowa racjonalność zarobkowania to efekty kapitalistycznego myślenia. Szumny problem braku sensu mogłaby rozwiązać po prostu nowa terminologia, ponieważ sensy znajdują się gdzieś pomiędzy pojęciami. Problem jest taki, że programowy cynizm uraził romantyczne dusze, czyli reformie należałoby poddać cały system edukacji uczący podziału świata na wzniosłe i trywialne, kształtujący romantycznych mitomanów. Jesteśmy pułapką własnych wyobrażeń o naturze świata. Da się je przeskoczyć tylko poczuciem humoru. Przeprowadziłam ostatnio dialog z kibicem ze sporą nadwagą, który przyczepił się do nas, gdy piliśmy sobie późną nocą nad Odra. Brzmiał on tak:
-Więc co cię wzrusza?
- Moja stara.
Jeżeli o mnie chodzi, wzrusza mnie Ban. Oglądając jej zdjęcia i czytając Gilberta uświadomiłam sobie specyfikę nadchodzących czasów. Ban ma 18 lat i pełen warsztat umiejętności fotograficznych. Gilbert nie wiem, ile ma lat, ale jest naprawdę dobrym pisarzem. Obydwoje realizują postulaty programowego cynizmu. Chodzi o to, że nie ma u nich tandetnych cliche ani wzniosłych haseł. Właściwie trudno to wyjaśnić. Niektóre zdjęcia Bana wyrwane kontekstu bloga można by uznać za żart. Razem jednak tworzą manifest formy i treści. Zdjęcia robione komórką, zaburzona celowo temperatura barw, nieostrość, chaotyczny kadr, poucinane w połowie twarze. Można by powiedzieć, że Ban celowo zacina się w połowie zdania. Jest tak daleka od perfekcji, jak to możliwe. W jej zdjęciach jest humor, bezczelność, odwaga, tupet, niedopowiedzenie i szczerość. Szczerość, to wielkie napuszone hasło, w tym przypadku jest po prostu trochę nieśmiałe. Nie chodzi o to, żeby było ładnie. Nie chodzi o przeestetyzowany turpizm czy egzotykę, ale o swojskość i obecność. Właśnie ta obecność jest najbliższa intymności, o jaką mi chodzi w fotografii. Naprawdę rzadko mogę powiedzieć, że coś mnie rusza. W zdjęciach Bana jest to coś. Nie każcie mi się więcej z tego tłumaczyć.

http://www.la-ban.blogspot.com/

Gilbert: "Zdobyłem wykształcenie, które można by określić jako pasywno-agresywne"