Kiedy
mieszkałam jakiś czas temu w Szkocji, próbowałam z siebie poprawnie wyburczeć
nazwę miasta Edinburgh. Zdążyłam już je odwiedzić, zobaczyć je latem, z całą zielenią Georges Square obłożoną
wylegującymi się ludźmi, siorbiącymi zimne napoje z plastikowych kubków i
puszek. Imponujące, przepiękne miasto, nad którym góruje niedorzeczne,
renesansowe zamczysko, dziwiło też wymową swojej nazwy. Kazali mi powtarzać EDINBRA, a ja zupełnie nie kumałam dlaczego. Chodziłam jednak jego ulicami i
próbowałam odnaleźć tę, po której w jednej z pierwszych scen „Trainspotting”
ucieka Mark Renton. Śmiałam się z twórców „Human Traffic”, którzy próbowali
opowiedzieć podobna historię – nocne życie, dragi, emocjonalnie niedojrzali
ludzie. Tron był już dawno obsadzony, sorry ziomki.
Rozumiem,
że można zrobić sequel „Szybkich i wściekłych”, można wskrzeszać „Terminatora”
albo kolejny raz kręcić ekranizację powieści Jane Austen. Ale dlaczego ktoś dał zielone
światło na „Trainspotting 2” - nie mogę zrozumieć. Co będzie następne? „Pulp Fiction ”,
„Mechaniczna Pomarańcza”, „Fight Club”? To są filmy, które mają status
kultowych, do tego jest to kino autorskie, przynależne do swojej dekady,
opowiadające zamknięte historie. Bez miejsca na nowe początki, traktat o
rozczarowaniu życiem i zaglądanie pod ostatnie falbanki, które czyniły je, mimo
pewnej rozliczeniowości, fajnymi. Nie mogę pogodzić się z dwiema rzeczami – że
ten film powstał i że go obejrzałam. Nie mam w głowie funkcji delete, więc
zwyczajnie spierdolili mi dzieciństwo.
Czyli
co, tak już teraz będzie? Będziemy się starzeć, będą nam wysiadały organy, najebka
zawsze będzie się kończyła kilkudniowym kacem, zostało nam jakieś zero
pierwszych razów, bo spróbowaliśmy już wszystkich narkotyków, euforia tylko
chemiczna, legion ludzi, których rozczarowaliśmy i którym złamaliśmy serca,
śpiewający w naszych snach smutne, popowe piosenki? Nie poczytamy z zapartym
tchem Edgara Allana Poe, nie nabierzemy się na etos zespołów rockowych, może
nawet nigdy się już nie zakochamy? Czy zaczęła się dla nas epoka negacji,
narzekania na młodsze pokolenia, nasz wiek męski, wiek klęski? Czy to tylko
strach przed czasem, który zabiera nam urodę i złudzenia?
Od
tygodnia mam niesmak. Mimo że filmowi spokojnie można dać solidne 6 na 10,
McGregorowi nie można zbyt wiele zarzucić poza tym, że zrobił się trochę
lalusiowaty, to brakuje temu filmowi wiarygodności. Kiedy Sick Boy wygłaszał
swoje tyrady o Jamesie Bondzie, Francis Bagby rzucał kuflami prowokując bojki
barowe kosztem czyjejś facjaty, kiedy walili heroinowe strzały na brudnym
dywanie u Matki Przełożonej, to wszystko było spójne i budowało historię o
kilku niezbyt czystych, uzależnionych gościach o różnych temperamentach.
Wychodziły z nich złe rzeczy, chujowe cechy ludzkie, nie można było na nich
polegać, ale wierzyło się w to, kim są i co sobą reprezentują, wierzyło się w
ich skarpety piłkarskie po kolana, spocone tiszerty, nieudane wycieczki w góry,
litry wypitego browara i wypluwany po pijaku bełkot. Byli młodzi, bezczelni i
pchali się wszędzie, gdzie się dało. Ale nawet Iggy Pop w 2017 ma już
chyba dość. Nagle pojawia się sequel, w którym widać wyraźną 20-letnią dziurę,
bo indywidualne historie tych kolesi kupy się nie trzymają, a nawet jeśli się
trzymają, to idą z nią na dno bajora. Ani przez chwilę nie wierzę żadnemu z
nich, że przez ostatnie 20 lat w ogóle istnieli. Są to niespójne twory,
sztuczna inteligencja, wskrzeszone dla czyjegoś widzimisię, którym dopisało się
jakąś przeszłość, ale tak naprawdę to spędzili ten czas na innych planach
filmowych, na siłowni, biorąc śluby, rozwodząc się, jedząc hummus i martwiąc
się łysiną. Renton powracający z Amsterdamu, gdzie pracował jako księgowy, a
tak naprawdę kisił się w rutynie z dala od domu, aż minęło 20 lat i impulsem do
powrotu był rozwód i pragnienie rozliczenia się z przeszłością? No nie wierzę w
to. Pojawia się w tym Edynburgu z dupy i oni wszyscy są tam z dupy, ten Spud załamany,
wiecznie zarzygany, Begbie, który stracił całą werwę i wygląda jak sympatyczny
dziadzio z motyką na działeczce, a przecież siedzi 20 lat w więzieniu i akurat
kiedy Renton wraca ten postanawia spierdolić, bo do rozwoju akcji potrzebny
jest jakiś konflikt. Sick Boy, że niby teraz już Simon, jest karykaturą samego
siebie, nikt nie jest w stanie wciągać tyle kokainy i przeżyć. Nie po 40tce.
Boyle szyje tę narrację czasami ze sporym nawet wdziękiem, próbując
uwspółcześnić swoją wizję lat 90tych, jest CCTV z kradzieży sklepowych, jest
bieg, tym razem na siłowni, są retrospekcje łaskoczące widza sentymentem
dzieciństwa i przynależności , jest monolog CHOOSE LIFE, który w ustach kolesia
w wieku średnim brzmi już zupełnie inaczej i traci moc manifestu, jest też
soundtrack nachalnie powtórzony i zremiksowany z oryginału, jakby Boyle rękami
i nogami się zapierał, że nie ma zamiaru odtworzyć sukcesu pierwowzoru, że jest
to tylko podróż sentymentalna i rozrachunek gówniarzy, którzy dorośli. Jest
jeszcze druga opcja, mniej wesoła, że może ja się po prostu boję? Film, do
którego wracam, przypominając sobie swoje pierwsze filmy z VHS, pierwsze
zapamiętane nazwiska reżyserów, pliki ściągane tygodniami z emule aż pasek
postępu śnił ci się po nocach – te pierwsze wielkie filmowe przeżycia, gdzie jednym
z nich było „Trainspotting” – przypomina mi radość, którą ktoś atakuje –
atakuje – sequelem oglądanym po 30tce. To ma jakiś związek z nadzieją. Nawet
jeśli jesteś obleśnym ćpunkiem, nie kontrolujesz swojego zwieracza, to skala
wyrządzonej przez ciebie i tobie krzywdy nie przesłania ci jeszcze widoków na
przyszłość. „(…) gdy wiedza zniszczyła mój naiwny zachwyt” – jak pisze Joanna
Bator – jest już trochę inaczej, towarzyszy ci ciężar, widmo cierpienia,
śmierci, samotności i pustki, nijakości, bylejakości. Nie jesteś już bogiem,
nie jesteś w zasadzie szczególnie ważny, twoi rodzice nie żyją, a jeśli żyją to
myślisz o nich ze współczuciem i nawet jeśli jesteś akurat szczęśliwy to w ten
lekko otępiający, dorosły sposób, wyrosły na świadomości ograniczeń, które
ustawia przed tobą życie jak przeszkody w biegu przez płotki. I o jezu jak ten
film tym atakuje, tą różnicą między młodością a dorosłością, tą przepastną,
galaktyczną wyrwą. Może to jest jednak główna, podskórna oś konfliktu napędzającego
„Trainspotting 2”, rozczarowanie, zawiedzione zaufanie, wiedza, która nie
pozwala ci się już przywiązać do myśli o pławieniu się w szczęściu czy
dobrobycie, bo to wszystko jest nietrwałe i złudne? Idea przyjemności
przeplatana coraz większą nudą, emocjonalną stałą nie skaczącą wyżej niż o 2
stopnie, twój pociąg wiezie cię
nieuchronnie tam, gdzie wiezie wszystkich, a ty możesz próbować życiu wyszarpać
jeszcze trochę słodyczy, której zawsze już będzie ci za mało. Czy nie, czy może
się mylę? Może to jest tak naprawdę o tym i dlatego się to tak ciężko ogląda?
„Trainspotting
2” to film, który budzi we mnie złość. Ale też tęsknotę, taką co boli i o
której wolę na co dzień nie pamiętać. Wspomnienia kiedy siedziałam na trawie za
działkami, w pierwszy ciepły wiosenny dzień, i jarałam się na zabój Angeliną
Jolie i Kubrickiem. Siedziałam tam z kolesiem, który nie jest już moim
przyjacielem. I patrzyliśmy na pociągi.