21 cze 2011

15 cze 2011

.

Jedyne co jest względnie stałe w moim życiu to stałe łącze. Cała reszta to jakiś nieokrzesany pierdolnik, który czasami ożywa i straszy mnie po nocach. Mniej więcej w okolicach ściemniania się, po całym bezdennie głupim dniu spędzonym na zmianę na użalaniu się nad sobą i planowaniu wielkich zmian poprzez realizowanie małych nachodzi mnie to dziwne uczucie, że świat wali mi się na głowę. Jest to naprawdę koszmarna odmiana smutku wymieszana ze strachem, że nie mam kontroli nad swoim życiem, że coś tracę nie doceniając tego, co zyskałam, mając przed oczami jedynie kadry z wielkiej uczty, która się skończyła. Idealizowanie przeszłości przestało być moim problemem mniej więcej wraz z końcem trądziku, więc nie o idealizację tutaj chodzi. Duchy z przeszłości straszą mnie samą siłą pamięci, której towarzyszy smrodek niewylizanych ran. Tak jak pies liże się po genitaliach tak ja spędzam godziny na zdrapywaniu strupków, bojąc się trochę momentu, kiedy wszystko się wygoi, bo to bedzie znaczyło, że naprawdę się skończyło, że zostawiam kawałek siebie w czasie, z którym przestają mnie już łączyć dawne więzy. I nie wiem co mnie bardziej przeraża, utrata kogoś czy utrata samej siebie z tym kimś, tej wersji swojego życia, która się już nie powtórzy, która jest jak serial, na który zabrakło budżetu, bo ta osoba ciągle będzie, ale już inaczej, z kims innym, i jakoś łatwiej mi jest wyobrazić sobie jej szczęśliwą przyszłość niż swoją własną, na samą siebie nie starcza mi już wyobraźni. Przeprowadziłam się dzisiaj z mieszkania, z którym wiąże się bardzo dużo złych i dobrych wspomnień, z pełną świadomością że teraz walczę już tylko o siebie, za siebie, w swoim imieniu. Najbardziej chyba cierpi zraniony idealizm, kontrapunkt dla szczerzącej zęby realności, która nie pozwala się zamknąć w kilku hasłach, na pewno zaś jest nieobliczalna tak jak zmiany i ich skutki. Nie mam pojęcia jaką odmianę tęsknoty odczuwają starzy ludzie, tego się musi przez całe życie nazbierać tyle, że gdyby się zmaterializowało to rozniosłoby w pył całe miasto. Tęsknota zwykłych ludzi mogłaby być bronią biologiczną, najskuteczniejszą jaką znała nauka. Co się jednak ze mną dzieje, że podświadomie chcę na chwilę jeszcze stanąć w miejscu, pożegnać się i może patrząc wstecz czegoś się w końcu nauczyć? Rozstania są jak małe śmierci, związki w ogóle sprawiają, że boisz się śmierci bardziej, bo to co kochasz jest tak blisko ciebie że żadne abstrakcje jakie malują przed sobą religijni ludzie nie są w stanie omamić twojego głupiego człowieczeństwa. Afirmacja życia to nic innego jak zatracanie się w milionach wizji śmierci, które każą ci cieszyć się zwyczajnością, bo jest w niej spokój i pewność i wartość. Kiedy zobaczyłam jak u Anki suszą się rzeczy jej chłopaka to ścisnęło mnie w żołądku, bo to oznaczało obecność, a mi zostały już tylko ślady obecności podkreślające brak, małe wspomnienia ostre jak szpilki, ale w końcu przecież przestanę to czuć i zastanawiam się, czy nie lepiej jest teraz, kiedy wiem co czuję, wiem kim jestem i jak dużo zostawiam za sobą. I naprawdę mnie przeraża rozmiar tej straty.