19 kwi 2016

O tym, dlaczego piąty sezon "Girls" jest naprawdę dobry (uwaga, spoilery)

Naczytałam się niedawno, jak bardzo dobry jest ostatni sezon „Girls”. Pisały o tym wszystkie liczące się magazyny, pomijając często taki seriale jak „Narcos” czy „Fargo”, o których dowiadywałam się pocztą pantoflową. Kiedyś tam przestałam ufać Lenie Dunham, która napompowana sukcesem zaczęła trochę zbaczać z obranej drogi i mamrotać fabularnie do tego stopnia, że pewnego razu zobaczyłam ją pod koniec odcinka jadącą wozem zaprzęganym w konia, którego popędzał Amisz. Później pojawiła się trochę niedorzeczna postać Mimi Rose, reprezentująca obóz kobiet uzdolnionych, ekspresyjnych i niezależnych   do tego stopnia, że niezależność staje się ich obsesją i asem z rękawa w kluczowych rozmowach o związkach i relacjach. Cały suspens polega na tym, kiedy wywali tego asa na stół i zrobi komuś krzywdę. Po średnich sezonach trzecim i czwartym włączyłam sobie piąty, skoro jest taki dobry. No i mnie zagiął, bo jest dobry naprawdę. Fabuła klasycznego melodramatu jest passe jak jogurt truskawkowy. Teraz historie o przyjaźni, związkach, miłości i ślubie są tak popaprane, że nie ma na nie schematu fabularnego. Mówi się o nas millenialsi. Mówi się też prekariat albo wyższa klasa robotnicza – tak mówi chyba tylko Elka, ale jak najbardziej pasuje to do barmana wiecznie na studiach, bez pomysłu i pieniędzy na trzymający się kupy ciąg dalszy. Chaos na rynku pracy i egoizm, na który pozwoliły nam w końcu czasy, drapieżny, promowany przez korporacje egoizm, którego nie trzeba ukrywać, bo jest potrzebny, żeby przetrwać i nikt się już nie bawi w formalne kostiumy, przemykają w fabule jakoś tak mocno poruszając. Jest motyw Shoshany w Japonii, próbującej odnaleźć się w innej kulturze, ale jednocześnie bardzo samotnej i sfrustrowanej, że musi wrócić do Nowego Jorku z poczuciem bolesnej porażki, że jednak egalitaryzm kulturowy i globalizacja i to, że praktycznie wszyscy już mają smartfona, nie zmienia fundamentalnych różnic kulturowych. Japonia pokazana jest jak wielki landrynkowy labirynt – jak wagina Katie Perry, cytując szefową Shoshany, przez co wydaje się zarazem fascynująca, wciągająca, ale też niezrozumiała. Nęci i kusi swoja fasadą, pod którą ostatecznie trudno jest zajrzeć, bo pomimo tego że wszyscy oglądamy te same hollywoodzkie blockbustery to jednak dzielą nas lata świetlne doświadczeń w zupełnie innych kosmosach. Bardzo mnie to ruszyło, bo moje wnioski z pobytu w Anglii są podobne. Po miesiącach zachwytu trafiasz w pewnym momencie na mur zbudowany z różnic i to, czy się przez niego przebijesz, zależy tylko od twojej determinacji i zabiera mnóstwo czasu. Wydaje mi się, że bardziej działa tu mechanizm przyzwyczajenia niż asymilacji, dlatego kiedy wracasz do swojego miejsca na ziemi razi cię to, czego nie doświadczasz będąc za granicą, ale jednocześnie zaczynasz – i to chyba przede wszystkim – widzieć ogromną rolę społeczności, do których należysz. Nie jesteś puszkiem mlecza, który wiatr może rzucić gdzie mu się podoba, jesteś kimś i jesteś częścią czegoś, nawet jeżeli chcesz się od tego oderwać. Tożsamości nie buduje się w Internecie, ale w podobieństwie doświadczeń tak podstawowych jak choćby wychowanie się w tym samym kraju, obchodzenie tych samych rytuałów w podobny sposób ustalony przez tradycję, mówienie w tym samym języku. We Wrocławiu należałam do kilku grup, czy to była ekipa barmanów, którzy wszyscy się między sobą znali, czy społeczność queerowa powiązana luźnymi i ciasnymi więzami przyjacielsko-kumpelsko-romantycznymi, z całym archiwum skończonych związków, romansów i zażegnanych bądź nie zażegnanych konfliktów. Gęsta masa polepionych we wrzątku pyz, która sprawiała czasami, że ci duszno. Ale teraz to widzę, jak grupa obsadza swoich członków w rolach, które są uniwersalne – ktoś jest błaznem, ktoś niepoprawnym romantykiem, ktoś poharatanym przez życie socjopatą słynącym z ciętej riposty, ktoś obserwatorem czy intelektualistą wygłaszającym elaboraty z historii po paru machach blanta, jeszcze ktoś aktywistą albo irytującym narcyzem. I to wszystko opisuje jeden mały wątek Shoshany, która w końcu wraca do Nowego Jorku i już na lotnisku na ruchomych schodach potrąca ją rodzina grubasów, co wyraźnie jej przypomina co ją w tym mieście wkurwia. – Co ja tu robię! – zadaje sobie głośno to retoryczne pytanie, wzbudzając lekkie zainteresowanie mijających ją ludzi, tak samo jak ja zadałam sobie je kupując bilet do rodzinnej Świdnicy w busie u pobrużdżonego na twarzy pana w swetrze, który na mnie nawarczał jak pies z bólem wyduszając z siebie słowo „Proszę”. Ale zaraz później pomyślałam sobie, że dobrze wiem, co tu robię, bo warczenie wydaje się poczciwe jak szczekający pod domem wuja Burek. Jestem stąd, tu się warczy.

Kolejna sprawa to związki. Wiadomo. Wszystko obija się o związki jak fale na morzu obijają się o brzeg. Ale tutaj wątek ślubu Marnie i Desiego, gdzie w połowie sezonu upada nie tylko kurtyna, ale zawala się cała scena pokazując, jak kultura zachodu każe nam wierzyć w iluzje – magicznej więzi, przeznaczenia, dwóch połówek pomarańczy, szukających się bratnich dusz w otchłani niedoli, że miłość nas uratuje, wybawi i zmieni. Widzieliście, ile odsłon ma klip do „Sugar” Maroon 5, w którym zespół pojawia się bez zapowiedzi na przypadkowych weselach i śpiewa dla par młodych, a panny młode prawie mdleją w objęciach swoich jednodniowych mężów? To, ile pieniędzy wyciąga przemysł ślubny, że ludzie się zadłużają po to, żeby odprawić imprezę życia, na której maja do odegrania bajkę o miłości i spełnieniu, a rodzina ma załamywać ręce i fotograf ma robić zdjęcia, jest dla mnie niepojęte. Miłość romantyczna jest fundamentem większości narracji, mimo że my, millenialsi, napluliśmy na nią i obrzygaliśmy ją jak starą zagrzybioną kurwę.Zamieniliśmy ją w żart. Ale iluzja nadal trwa i ma się lepiej niż kiedyś. Świat pozorów, którego aktorzy nie zawsze zdają sobie sprawę że trafili do bańki mydlanej, która ma termin ważności. Rozczarowanie przychodzi często i to ze strony, z której się go nie spodziewasz. Nie będę dalej spoilerować, ale na rozczarowanie też jest lek i nie jest ono chorobą śmiertelną, tak samo jak istnieje lek na bycie zbyt dobrym i wrażliwym (odcinek o Marnie, która spotyka Charliego, swojego chłopaka z pierwszego sezonu, doskonale pokazuje, że jest to lek ciężko dostępny, ale skuteczny). W tym samym odcinku Marnie i Charlie kradną łódkę i pływają po jeziorze w blasku księżyca. Klisza, prawda? Klisza ta jednak staje się interesująca, kiedy pękają szwy na niebie i w nos uderza cię odór. Ten odór to odarcie z iluzji, na którą ciągle, regularnie, nieprzerwanie, jak ostatni idiota, się nabierasz.  I będziesz się nabierać, bo nie da się żyć bez nadziei.

No i na koniec sama Lena Dunham ze swoją krucjatą ku samoakceptacji i tolerowaniu kobiecej cielesności w każdym wydaniu. W piątym sezonie jest brzuch, cycki, owłosiona cipka, komiczne próby utraty wagi poprzez bieganie (przystanek na rozciąganie mięśni co dziesięć metrów jest ważnym elementem ćwiczenia) i dużo Leny, ogólnie rzecz biorąc. Ale tym razem postać Hannah nie jest tylko irytującą, narcystyczną, charyzmatyczną egoistką łamiącą tabu na każdym kroku, żeby zwrócić na siebie uwagę, potrzebującą widowni dla swojego życia i ekscesów, które tak naprawdę ją nakręcają. Hannah jest ludzka. Jej ból spowodowany podwójną zdradą jest prawdziwy, ale kanalizuje go tańcząc z dawną kumpelą do Beyonce i Nicki Minaj z blantem i wybuchając  histerycznym śmiechem zamiast płaczem. Mówi o nim do widowni pełnej obcych ludzi, tym razem mając lekka tremę. Kradnie rower. A później życie płynie dalej, tak po prostu. Wkurwiamy się, ranimy, kochamy. Rzadko mówimy „związek”. Słowo „mąż” czy „żona” są egzotyczne jak papuga w kościele. Nie martwimy się gramatyką i szykiem zdań. Wysyłamy dużo emotikonek, bo nie chce nam się pisać. Wpierdalamy w nocy, a później idziemy biegać. Nie lubimy dzieci. Ale jednak pod koniec sezonu dalej jesteśmy razem. Nawet jeśli akurat teraz ze sobą nie gadamy.