Kilka
dni przed świętami Bożego Narodzenia szukałam miejsca, gdzie wydrukują mi
zdjęcia w formacie A3. Odesłana z jednej z dużych drukarni z informacją, że to
będzie kosztować fortunę, pojechałam do mniejszego punktu blisko centrum, żeby
mieć to z głowy. Siedział tam pewien pan, który też nie był jakoś
entuzjastycznie nastawiony do zlecenia, ale wziął ode mnie pendrive i odpalił.
Skrzywił się od razu, jak tylko zobaczył, że foty są w formacie TIFF i od tego
momentu zaczęła się litania - Po co TIFF jak w JPG jakość się nie zmienia, że
zdjęcie nie docięte do formatu, że kontrast zły, kolory chujowe i czy to ma być
takie fioletowe. W JPG jakość się nie zmienia? Nie chciałam się kłócić i to był
mój błąd. Koleś naskoczył na mnie z pozycji boga fotografii, krytykując kolory,
kadry, kontrast i wszystko, co mu przyszło do głowy, a ja zaczęłam się
zastanawiać, czy w ogóle umiem robić zdjęcia. Łaskawie wpuścił mnie, żebym
mogła zobaczyć, jak foty wyglądają na monitorze, i zaczął mi je zmieniać,
dowalając żółty tam, gdzie odcień miał być chłodny, przesuwając suwak kontrastu
i jasności wg własnego uznania, a ja czułam się jak karcona pięciolatka, która
zrobiła dziurę w chlebie próbując posmarować go masłem. Przeładowywał gębę
amunicją z technicznego żargonu, a ja patrzyłam, jak moje zdjęcia stają się
jego zdjęciami, stojąc tam bierna i coraz bardziej niepewna. Kiedy stamtąd
wyszłam czułam do siebie straszny żal, że się mu nie postawiłam. Zadzwoniłam
nawet do Łukasza, żeby się upewnić, czy nie jestem jakąś fotograficzną grafomanką,
bo poczucie własnej wartości zjechało mi do poziomu krawężnika i nasiąkło
szczochem. Nie było sensu się kłócić i szargać sobie nerwów, prawda? Racja
absolutna w pojedynku z 'wydaje mi się' zawsze triumfuje, bo przecież czym jest
'wydaje mi się' kobiety? Poczułam się poniżona, jakby moja wieloletnia praca
była śmiechu warta. Dzień później odebrałam szczelnie zapakowane wydruki,
słysząc od tego samego pana, że wyszły super. Dopiero kiedy rozpakowałam je w
domu zobaczyłam, że na jednym z nich zniknęły wszystkie detale, bo całość
poszła w chamski wielkanocny żółty, a drugie było całkowicie do wywalenia,
ohydne, jak wymioty psa, który zjadł pół królika i kapustę. Zapłaciłam za oba
50 złotych, ale nie poszłam się kłócić. Odzyskałam za to pewność, że wiem, co
robię. Nie zmienia to jednak faktu, że myśląc o całym zdarzeniu dwa miesiące po
fakcie czuję się jak idiotka. Czuję się też wychujana, ale bardziej jak
idiotka. To chyba dość kobiece, dość typowe.
Obejrzałam
właśnie trzeci odcinek nowego (6.) sezonu "Girls". Gdyby ktoś mnie
spytał o ulubione seriale jakoś nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby wymienić
"Girls", a jednak ostatnie odcinki wybijają się ponad poziom,
podobnie jak 5. sezon. Lena Dunham jest szczera, zarówno w pokazywaniu wielu
odcieni czerni i bieli, jak i w obnażaniu ludzkiej chujowości - lenistwa,
narcyzmu, egoizmu - która, w aurze bezsilności, jest całkiem śmieszna. W
trzecim odcinku Hannah odwiedza znanego pisarza, żeby skonfrontować się z nim w
sprawie oskarżeń o seksualne nadużycia, których rzekomo się dopuścił. Wydaje
się, że będzie to tylko kilkuminutowy epizod w całym odcinku, ale sytuacja
rozrasta się do rozmiarów teatralnego aktu. Pisarz jest nieprzyjemny,
egotyczny, przekonany o swojej racji. Typowy know-it-all. Na dodatek jest
niekulturalnym bucem, który żyje komfortowo we własnym, dużym mieszkaniu w
Nowym Jorku, na co pozwala mu zawód: pisarz. I tenże pisarz, Chuck Palmer, musi
skonfrontować się z kobiecym wkurwem. Trzy dziewczyny, które mu obciągnęły,
oskarżają go w Intenecie jakiś czas po incydencie, że je wykorzystał, po czym
następuje fala hejtu na blogach kobiecych, w tym na blogu Hannah. Hannah
przychodzi do niego jako adwokat sprawy, chociaż dość szybko okazuje się, że zna
ją tylko z perspektywy tekstów jednej z ofiar, której ślepo wierzy, jak to
kobieta kobiecie. Tutaj bym się zatrzymała. Tak jak często zdarza się w dobrych
sztukach, tak i w tym odcinku "Girls" osąd moralny jest tylko jedną z
wielu warstw tej sytuacji. Subtelna manipulacja pisarza objawia się dopiero na
końcu, podobnie jak jego dwulicowość - i, gdyby się mocniej zastanowić, ogromne
zblazowanie. Pytanie, jakie sobie zadałam, brzmiało - czy w takim razie jeśli
jesteś hipokrytą grającym na uczuciach innych ludzi, wywalającym na stół
sentyment rodziny, motyw udręczonego artysty nie kontrolującego swoich
podstawowych, męskich impulsów, to wszystko uchodzi ci na sucho? Dlaczego,
jeśli kobieta działa pod wpływem impulsu, nazywa się ją histeryczką? I czy, być
może, atak na aktywność seksualną faceta też jest formą manipulacji słabszego
nad silniejszym? Hannah i Chuck przerzucają się argumentami w słownej potyczce,
ciągnącej się od korytarza, przez salon, kuchnię aż po sypialnię. Gdy Chuck
pyta, jak można zmusić kobietę do zrobienia loda i jakim cudem mogłoby to nie
być obustronne (consensual to
jedno z ulubionych określeń Amerykanów odnośnie seksualnych afer), Hannah ma na
to odpowiedź - jeśli np kobieta krztusi się z chujem w ustach i jest ciągnięta
za włosy. I fajnie, że ktoś to w końcu powiedział głośno, wywalając czubek góry
lodowej problemu dominacji i przemocy w seksie, której często towarzyszy
przekonanie, że kobiety lubią być poniżane. Niektóre lubią, niektóre nie, a
niektóre tylko czasami. Z drugiej strony wkrada się do tej konfrontacji element
zazdrości, bo Hannah kilka razy podkreśla, że pisarzowi się powodzi. Nie mówi
tego z punktu widzenia istoty słabszej, ale kogoś, kto nie odniósł jeszcze
takiego sukcesu, i bycie kobietą jej w tym nigdy akurat nie pomoże. Zaczynamy
też rozumieć perspektywę tego kolesia, który jednak jest uprzywilejowanym
białym mężczyzną i wcale nie czuje się przez to szczęśliwszy. Czuje się
natomiast trzymany na celowniku przez tych, którym się nie udało. To nie moja
wina - zdaje się mówić, chociaż na pewno było mu łatwiej odnieść sukces, bo
jego sądy są silne, zdania pewne, zachowanie moralnie mieszane, ale brak
nadmiernego udręczenia moralnego oszczędza wiele dylematów na ścieżce kariery.
Minusem jest samotność. Bardzo urzekające w tym scenariuszu jest to, że kipi on
od emocji tej rozgrywki, która faktycznie jest uczciwym dialogiem i każdy
pokazuje swoją rację i swoje myślenie, oparte na pewnych doświadczeniach.
Powtarzające się doświadczenie przecież potrafi mocno ugruntować stereotyp, a z
tym akurat ten odcinek walczy albo go wytyka - o tu, tu!. I nikt tu nie jest
bez winy, mimo że na koniec Hannah daje się złapać na mężczyznę z autorytetem,
który mówi jej komplementy na temat jej intelektu. Jednak stereotyp - i jednak
stereotypem jest ten facet potrzebujący odrobiny czułości, który nauczył się
używać wdzięku biednego, samotnego misia, którego szorstkość jest tylko maską
skrywającą bogate wnętrze. Dla mnie koleś jest po prostu zblazowanym typem,
który nie wierzy w nic poza wdziękiem literackiego portretu i pewnością, że
każdą kobietę można złapać na jej własną broń, czyli kompleksy. Skoro te
kompleksy pozwalają jej naładować torebkę amunicją, to czemu by nie próbować
wykorzystać ich dla siebie? Trochę ją zmiękczyć? Dzień i tak jest długo i
nudny, a prawda taka, że gdyby szanował Hannah to zaproponowałby jej tę głupią
kawę.
I
oczywiście, że jestem po jej stronie. To, że ktoś mówi głośno i przekonująco,
nie znaczy, że ma rację. A już na pewno przesadą jest, że próbuje zabrać ci ten
jeden, mały, bezwartościowy jak sam mówi, wpis na blogu.
PS.
Nie jestem żadną wojującą lesbijką, która nienawidzi facetów. Bardzo lubię
facetów, nie znoszę natomiast, kiedy traktują kobiety jak niższe formy życia
albo siedzą przy barze i wyśmiewają dziewczyny, które przyszły przykleić plakat
na Marsz Kobiet. A później głośno i bezwstydnie nazywają je idiotkami z
zespołem niepewnej macicy i rechoczą. I opowiadają o tym, że nie chcą mieć
dzieci, ale aborcja to zło i morderstwo, bo laska, która zachodzi w ciążę, jest
po prostu głupia. Ten wpis powstał dlatego, że jestem tym zmęczona.