6 sie 2014

Off Festival 2014. Rucham, sex, rap albo rucham, sex, płaczę

W drodze powrotnej z Offa, w aucie zaludnionym przez zaspanych ludzi o niepewnych ruchach ciała, padło zdanie: Polacy znowu byli rozczarowani. Aż do samego Wrocławia używaliśmy go już jako ciętej riposty na wszystko, komentowaliśmy Polskę zza szyb auta z klimą śmiejąc się w zasadzie również z samych siebie, zahaczało to o histerię i uboczny efekt fizycznego zmęczenia. Kiedy w radiu po odtworzeniu piosenki prowadząca z pełną powagą oznajmiła, że oto ten utwór Krzysztofa Kamila Baczyńskiego śpiewali dla was Mela Koteluk i Czesław Mozil, Anka nie wytrzymała i dostała napadu śmiechu. W efekcie śmialiśmy się wszyscy, śmialiśmy z pompatyczności tych imion, polskiej martyrologii, a także tego oczekiwania przed Offem, do którego nie pasowały wspomnienia już minionych koncertów, ponieważ miał nas zmiażdżyć walec muzycznej historii, mieliśmy dostać z liścia kawałkiem pizzy, którą od dekad żywią się legendy muzyki, a zamiast tego byliśmy po prostu na paru dobrych, czasem wybitnych koncertach, które zagrali zwykli ludzie. I nieważne, jak bardzo były one dobre, Polacy jednak byli trochę rozczarowani. To naturalna kolej rzeczy. Zanim koncerty, które tam widzieliśmy, pokryją się patyną i brokatem, zostaną przypisane do lata 2014 jako wspomnienie wakacji, pojawia się realne doświadczenie uwzględniające warunki pogodowe, samopoczucie, chwile znudzenia i chwile prawdziwego zachwytu. Nie widzieliśmy jednak gorejącego krzewu, z którego przemówił do nas bóg. Było bardziej tak, jakby ktoś przebił wypełniony ropą ogromny guz oczekiwań, narosły przez miesiące patrzenia na plakat z wielkimi napisami Jesus and Mary Chain, Slowdive i Neutral Milk Hotel, z którego wyciekła ropa z krwią, lekko cuchnąc, każąc zakleić się plastrem, ponieważ zamiast walca muzycznej historii przyjechały tylko busy wypełnione sprzętem muzycznym. To w końcu tylko ludzie grający muzykę. Żaden z nich nie mieszka w niebie i nie przybija co rano piątki z Hendrixem. Śmiejąc się z Meli Koteluk i Czesława Mozila śmieliśmy się zatem z własnej egzaltacji. Koncerty koncertami, ale byliśmy głodni, zmęczeni, i trochę chyba od nas śmierdziało .

Rucham, sex, rap

Siedzimy z Anką przed namiotem, popijając colę z whisky w litrowych plastikowych butelkach dla niepoznaki, i nagle mija nas trójka rozbujanych, machających głowami ludzi podrygujących do muzyki ze smartfona. Mają na sobie okulary przeciwsłoneczne, klapki i do niezbyt imponujących basów przeskakują sznurki od namiotów, aż najwyższy z nich schyla się w naszą stronę, wykonuje kilka cięć rękoma w powietrzu tuż przed naszymi twarzami i chrypie tę złotą maksymę. Rucham, sex, rap! Odchodzą roztańczeni w stronę miasteczka festiwalowego, a ze wszystkich stron dobiegają komentarze: Ale naćpani. Dobry towar chłopaki mają. Gruba impreza w namiocie była. Towarzystwo to bardziej przypominało smugi ludzi sunące po  zmroku między scenami na Audioriver, na pierwsze spektakularne przypadki efektów ostrej zabawy na Offie trzeba było poczekać do drugiego dnia. Chyba żeby brać pod uwagę krajobraz w ToiToyach, kiedy ludzie po ciemku próbowali z godnością zrobić dwójkę, nie trafiając gównem do dziury i zostawiając wszędzie mniej lub bardziej zbite bobki. W jeden taki już drugiego dnia oczywiście wlazłam, ale miałam to gdzieś, bo interesowała mnie wtedy już głównie zimna woda. Upał na polu zaczyna się już w okolicach 8 rano i nie da się już w namiocie wytrzymać. Poniektórzy wylęgają z karimatami przed namiot jak odurzone pszczoły i układają się na kilka minut płytkiej drzemki w cień namiotu, jednak o spaniu możesz już zapomnieć. Otwierasz zaspane oczy, wpatrujesz się w lekko wydeptane kępy trawy i mijają cię anonimowe stopy w drodze do prysznicy i umywalek. Nie jest to fajne, więc szybko odpuszczasz sobie leżenie i zaczynasz fantazjować o higienie. Fantazjować, ponieważ kolejka do prysznicy ciągnie się długo i depresyjnie, prosto z sauny namiotu do kolejki na pełnym słońcu, masz ochotę wpierdolić się do kąpieli na krzywy ryj, nawet jeśli mieliby cię później zlinczować i podusić ręcznikami. Spotykam kolegę, który proponuje piwo. Mówię mu, że chyba oszalał. Zabawa zaczyna się w okolicach południa, do tej pory nie masz wyjścia jak znaleźć sobie jakieś wygodne miejsce na wegetację. Pierwszego poranka było akurat dość miło, przywitał nas chłód minionej, deszczowej nocy, ale czynnikiem budzącym okazał się głód. Stałyśmy więc pod Galerią Handlową Trzy Stawy i przetupując z nogi na nogę czekałyśmy, aż o 9 otworzą się jej gościnne wrota i przywitają nas uściskiem z klimatyzacji. Upał już zaczynał przebijać się przez poranek. Kupiłyśmy więcej żarcia, niż byłyśmy w stanie zjeść, i rozsiadłyśmy się koło skate parku, w cieniu potężnego pomnika upamiętniającego jakieś ważne wydarzenie z 1946 zdaje się roku. Wiedziałam wtedy, że to śniadanie, zjedzone na kolanie przy pomocy plastikowych sztućców, to najbardziej ekscytujący moment pierwszej połowy tego dnia, dlatego odkładałam moment ugryzienia kanapki w nieskończoność, dopóki Anka nie przypomniała, że przecież czeka nas jeszcze kawa w McDonaldzie. Zamerdałam na to ogonem jak szczenię. Siedząc później w MacDonaldzie tuż przy drodze szybkiego ruchu śmiałyśmy się, że jakby ktoś pytał to siedzimy w restauracji w Katowicach, tak tak, czekamy na przystawki (ładujemy dyskretnie telefony). Ostatecznie wylądowałyśmy jednak nad jednym z trzech stawów, bo one faktycznie istnieją i przynajmniej w jednym można się kąpać. Rozłożyłyśmy swoje łóżka, czyli karimaty, na małej, zacienionej wysepce z widokiem na wodę i dwie kupy i na zmianę czytałyśmy, spałyśmy i gapiłyśmy się na ludzi. To był nasz teren wegetacji na całe dwa dni. Anka kupiła sobie nawet w markecie żółte kąpielówki i trochę się ich wstydziła. Pachniało szlamem i gównem.

O bracie, gdzie jesteś?!

I oczywiście było jak rok temu, mnóstwo nieodżałowanych koncertów. Nie wiem jednak, kto jest takim cyborgiem, żeby chodzić na nie wszystkie, z folku w 5 minut przerzucać się na elektronikę, z elektroniki na indie, z indie na rapsy. Jak skwitował to koleś w kolejce do prysznica – Chciałbym iść na Perfect Pussy, ale musimy jeszcze wypić wódkę, więc chyba nie pójdę. Jednego koncertu rzeczywiście okrutnie nie mogę odżałować. Xenia Rubinos grała na Scenie Leśnej drugiego dnia festiwalu o 17 i akurat tylko ją było słychać na polu namiotowym. Faktycznie, jak napisano w folderze, brzmiało to trochę jak Tune Yards, frenetyczne, radosne, wpadające w ucho melodie. Tylko że wtedy akurat stałam w kolejce do prysznica, a na zakurzonych plecach miałam napisane BRUDAS. Na koncerty chodziliśmy zatem dość tendencyjnie. Przede wszystkim: Neutral Milk Hotel. Jeff Mangum zapuścił brodę, której nie przycinał od jakiegoś roku i zakrywa mu prawie całą twarz, wyglądał, jakby ostatnią dekadę spędził jak Rust Cohle z „True Detective” po wyrzuceniu z policji, pijąc słabe browary w silnym słońcu południowych stanów i ruchając 19-letnią córkę farmera, która ostatecznie zaszła w ciążę i wychowuje jego bękarta w przyczepie kempingowej. I tak właśnie brzmiała ta muzyka na żywo, narracja snuła się jak powieści Faulknera czy Steinbecka, budząc do życia obrazy piaszczystych dróg, kurzu na drodze uczęszczanej tylko przez kilka samochodów, bezzębnych staruszków grających na gitarach bez wszystkich strun pod opuszczoną stacja benzynową i corocznych, wakacyjnych wizyt cyrku. Damien Echols, Stary Testament, Grona gniewu, Carnivale, Smażone zielone pomidory i wszystkie te historie toczące się w nagrzanych słońcem krainach, osadzone w motywach winy i odkupienia, sprawiedliwości i okrucieństwa, śmierci i narodzin. Neutral Milk Hotel brzmieli tak, jakby uczył ich grać właśnie ten dziadek spod stacji benzynowej, pan Johnston, którego wszyscy się boją, bo ma jedno szklane oko i prawdopodobnie zabił swoją żonę, straszną jędzę. Dla mnie absolutnie magiczny koncert tej kultowej kapeli, który zasiał mi w głowie myśl, że trzeba też kiedyś złapać na trasie Sun Kil Moon, bo to będzie równie dobre. W tym kontekście warto też przywołać Franka Fairfielda, naturalny talent zgarnięty z ulicy, który gra folk szczególnego gatunku, o duszy starej jak historia Europy, klaustrofobiczny, introwertyczny, przywołujący na myśl Townesa van Zandta. Widziałam tylko dwa utwory, ale na pewno będę słuchać.

Party hard, getting wasted

W kategorii show bezkonkurencyjnie wygrał niejaki Andrew WK. Nie słyszeliście o nim? To nic dziwnego, bo typa nie da się słuchać w domu. Na scenie natomiast robi totalny rozpierdol. Cały czas miałam wrażenie, że koleś nie ma za dużo kawałków, a te, które ma, trwają po dwie minuty, więc na scenie zamienia się trochę w wodzireja łatającego luki w repertuarze, ale łatającego jak! Towarzyszył mu niejaki Mickey Boy, łysy, nabuzowany testosteronem facet, chodzący stereotyp Irlandczyka wychodzącego z pubu o 4 rano i szukającego bójki, ruchania i butelki whisky. Mickey był od błaznowania, przez całe show wydurniał się i pocił, aż jego włosy na ramionach przykleiły się do skóry. Rozrzucał też koszulki między publiczność, szykując się do każdego rzutu po kilka minut, markując, po czym rzucając w zupełnie innym kierunku. Był to typ faceta, którego każdy chciałby mieć za wujka, ale na pewno nie za ojca. Sam Andrew natomiast miał aparycję groźnego, naspidowanego psychopaty, biała koszulka, białe spodnie, solidna muskulatura i długie, czarne, spocone włosy oraz uśmiech diabła. Koncert zaczął się od nawoływań  z offu, że wszyscy mamy dzisiaj nakurwiać grubą wixę, skurwić się, bo po to tu jesteśmy my i po to jest tu Andrew. Po pół godzinie nic nie zostało ze schludnego wyglądu artysty (performera?), spodnie rozdarły mu się wyzywająco w kroku ukazując czarną dziurę, nie wiadomo było, czy to majtki czy wrota do piekieł, a przy kawałku „I get wet” chłopacy byli już tak spoceni, że ochlapywali sobą pierwsze rzędy. Andrew pomiędzy darciem ryja a graniem na klawiszach chował sobie ostentacyjnie mikrofon w majty. Ktokolwiek pamięta, jak szalała Karen O z Yeah Yeah Yeahs na scenie na początku ich kariery, może sobie wyobrazić podobną afirmację tym razem męskiej seksualności, w swoim prymitywizmie jednak przemycającej genitalne sugestie, sugerującą rzeki testosteronu płynące w żyłach chłopaków. Ruchać, sex, rap w najczystszym wydaniu, ale jeszcze oldskulowo, bez narkotyków, po krzakach i garażach. Kayah spokojnie mogłaby stanąć naprzeciw nich i zaśpiewać „Oskarżam cię o łez strumienie”. Genialny w swojej prostocie show, którego punktem kulminacyjnym było odliczanie od 100 do 0, kiedy Andrew stwierdził, że zrobimy sobie sylwestra, kazał nam wszystkim kucnąć, a gdy doliczyliśmy do końca cały tłum wyskoczył radośnie w górę i zaczął tańczyć z podwojoną energią. Jeb jeb jeb jeb, taki to jest gatunek muzyczny. Koleś ma zresztą niezłą historię rzucania się w tłum, ale pewnie jak zobaczył tych wszystkich wątłych chłopców z zaczesem na bok to się przestraszył, że go nie uniosą. Na pewno żaden z nich nie niósł nigdy do domu sztuki mięsa jego rozmiarów. Anka przez cały wyjazd snuła wizję wojny, w której nie będzie miał kto stanąć do walki, bo przecież dzisiejsi faceci nas nie obronią, no chyba że geeki będą sterować rakietami z centrum dowodzenia. – Patrz na nich, no kurwa – mówiła o dwóch mijających nas chłopcach w wieku męskim, ale w wadze piórkowej, z ramionami węższymi niż moje, w koszulkach na ramiączkach z wzorami w traktory. A oni to słyszeli i patrzyli sobie na trampki.

Obawiałam się bardzo siary Masłowskiej. Obawiałam się kompromitacji rozmiarów Rossie O’Donnell jeszcze przed schudnięciem, ale o dziwo występ Mister D. udał się lepiej niż nieźle. Traktuję go również w kategoriach performance, zwłaszcza że okazało się, że Masłowską otacza pewien kult, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Czy jest głosem pokolenia czy matką blokowego pastiszu – nieistotne. Byłam tam tylko na kilku kawałkach, ale publiczność wypełniała namiot Trójki licznie, sypały się covery Liroya, Nirvany czy Nagłego Ataku Spawacza, Scyzoryk tak na mnie wołają i Scooby-doo-ya!, a niewielka postać Masłowskiej z uroczymi dołeczkami w policzkach krzyczała swoje kwestie do mikrofonu bez kompleksów. Urzekła nas zwłaszcza piosenka o prezydencie, który późną nocą wychodzi na balkon i rozmyśla o Polsce, zaśpiewana w formie zaciąganej ballady z wstawkami a’la Whitney Houston, niech pan świeci nad jej duszą. Bardzo fajne i przemyślane parodie gatunków sypały się ze sceny bez problemu rozhuśtując rozbawiony tłum. Każdy miała na twarzy banana, nie wiedzieć czemu tylko z namiotu co chwilę wychodziły naburmuszone, stare lesby. Albo może mi się zdawało.

Wolno nurkuj, patrz na buty

Kiedy leżałyśmy nad stawem usłyszałam, jak koleś tłumaczył swojej dziewczynie czym jest shoegaze. – Nieważne co grasz, ważne że masz patrzyć na swoje buty. Wiesz, zatracić się w dźwięku i patrzyć na buty. Slowdive dali koncert równie genialny, co Neutral Milk Hotel, najłatwiej chyba podsumować zadając pytanie z popularnego amerykańskiego dowcipu: Why the long face? (Skąd ta smutna mina?), na które w dowcipie zawsze odpowiada koń, który ma z natury long-face, co niekoniecznie oznacza, że jest smutny. W każdym razie mieliśmy na tym koncercie właśnie takie miny. Wydłużały nam się twarze o centymetr z każdym utworem, już po kilku minutach ludzie powpadali w trans jak rozmrażane w mikrofali mięso, i tak trwało to do końca, a w twoim sercu działy się przedziwne rzeczy. Jeden tylko koleś złapał jakiś krzywy flow i tańczył do Slowdive (!), szturchając cały czas swoją dziewczynę łokciem. Rozglądałam się czasami dookoła i widziałam ludzi pokładających się na sobie na kocach, przytulających własne kolana, zamykających oczy i bujających się tylko nieznacznie. I wszyscy zdawali się smutni do szpiku kości, jakby żyli dwieście lat i codziennie ktoś by im powtarzał, że jutro umrą. Piękny koncert.

Kiedy tak piszę ostatnie akapity obalam oczywiście częściowo tezę, że Polacy byli rozczarowani. Na pewno nie wszystkim i nie każdy, poza tym na Offie było mnóstwo cudzoziemców. Co do Jesus and Mary Chain to każdy mógłby się przyczepić, że nie zagrali wszystkich jego ulubionych piosenek, ale to po prostu dlatego, że mają za dużo piosenek i siłą rzeczy muszą kogoś rozczarować. Perfume Genius był zwyczajnie smętny jak zawodzenie profesjonalnych płaczek, nie dało się tego za bardzo słuchać, więc szybko się stamtąd zawinęłyśmy. Fuck Buttons i Nisennenmondai z kolei rozjebali system. Piszę te peany jednak już przynajmniej kilkukrotnie wykapana i dobrze odżywiona, bo gdybyście mnie spytali w poniedziałek, jak było na Offie, powiedziałabym, że jasne, super, ale teraz kurwa idę coś zjeść i się wykapać. I nie, nie idziemy dzisiaj na piwo.

Brak komentarzy: