5 gru 2013

Katniss Everdeen, you've got the X factor!

Od ponad tygodnia zbieram się, żeby napisać coś o nowej części "Igrzysk Śmierci", ale idzie mi to jak krew z nosa i zamiast pisać spędzam czas między rozrywkami, jakie zapewnia karta Multisport, a serialem "Masters of sex", który podoba mi się średnio, ale oglądam, bo spędzając kilkanaście godzin z oswojonymi bohaterami czuję się jakoś bezpieczniej. Amerykanie wymyślili już nawet na to termin, zjawisko nazywa się binge-watching i polega na wielogodzinnym oglądaniu seryjnych produkcji telewizyjnych przy jednoczesnym zajadaniu się puddingiem albo indykiem, który został ze święta dziękczynienia. Jesz, pierdzisz i nie wrzeszczy na ciebie matka, że masz wyrzucić śmieci, ponieważ to zjawisko jest wyznacznikiem nowoczesnej kultury i ci wolno. Wszyscy to robią i nikt już szczególnie nie pamięta czasów, kiedy seriale oglądało się na odcinki, a nie na sezony. Równie dobrze możesz sobie puścić trylogię "Władcy pierścieni" w wersji reżyserskiej, Peter Jackson daje gwarancję, że jeśli przez ten czas nie zdążą ci wyrosnąć włosy na stopach to zwróci ci pieniądze za czipsy i pizzę.


Co do Igrzysk to fabułę zna chyba każdy, a jeśli nie to niech sobie poczyta. Trylogia Susan Collins nawiązuje, oczywiście w uproszczony sposób, do historii ustrojów XX wieku, fikcyjne państwo Panem oparte jest na ustroju autokratycznym osadzonym w czasach technologii i rozrywki. Odnosi się do tkwiącego w każdym z nas poczucia sprawiedliwości społecznej, które budzi się na myśl o losie uciśnionych i biednych, wypruwających sobie żyły, żeby utrzymać wysoki, próżniaczy standard życia klasy uprzywilejowanej (brzmi znajomo?). Jednak "Igrzyska" mają tę zaletę, że gdzieś pomiędzy miłosnymi rozterkami nastolatki rozdartej między dwoma chłopakami (klasyczny konflikt, na bazie którego powstało choćby "Twilight") a tragicznymi wydarzeniami Igrzysk, w których ludzie wyżynają się jak gladiatorzy w starożytnym Rzymie, udaje im się uchwycić coś więcej. Trafiają w pewne kolektywne emocje, kryjące się gdzieś w społecznym Id, na które składa się z jednej strony współczesny lęk o przywileje demokracji i liberalnego stylu życia, z drugiej pierwotny strach przed własną naturą. Dla Katniss Everdeen uczestnictwo w Igrzyskach w pierwszej części trylogii staje się inicjacją w dorosłość, przerażającym rytuałem przejścia, który uczyni z niej postać publiczną i celebrytkę wykoślawionego świata Kapitolu. Katniss to postać charyzmatyczna i odważna, co jest miłą odmianą w panteonie bohaterów powieści dla młodzieży, gdzie do tej pory królowała Bella ze "Zmierzchu" ze swoim baranim licem i metroseksualny wampir-weganin. Tutaj autorka rzeczywiście zrobiła ukłon w stronę młodzieży i zamiast zbudować kontrowersyjną postać walczącą ze swoimi słabościami, stworzyła heroinę godną Joanny d'Arc, której kręgosłup moralny jest twardy jak stal. Z tego też wynika instynktowny podziw dla tej, skądinąd, fikcyjnej postaci, jaką jest Katniss, ponieważ przeczuwamy, że dla przeciętnego zjadacza chleba uwikłanego w zależności społeczne, tak niezachwiana moralnie postawa w obliczu zagrożenia życia swojego i bliskich to bardziej fantazja na temat heroizmu niż realna opcja. Ten kontrast pomiędzy zezwierzęconą areną, skonstruowaną w celach rozrywkowych dla zidiociałych mieszkańców Kapitolu, a szlachetnością głównych bohaterów, jest trochę nierealny, ale w świecie pełnym zachwianych autorytetów zawsze przyda się nowa bohaterka i równie dobrze może mieć twarz Jennifer Lawrence, którą swoją drogą bardzo lubię, a jej rola w "Winter's bone" jest doskonałym dowodem na to, że nie jest to głupia lala przemielona przez przemysł filmowy na potrzeby uciech wizualnych. Najbardziej trafne w "Igrzyskach śmierci" wydaje się połączenie reality show z talent show typu "X Factor", barbarzyńskich, starożytnych rozrywek i osobistych ludzkich tragedii. Zwłaszcza, że refleksja po obejrzeniu filmu albo przeczytaniu książki, powinna każdego z nas przynajmniej trochę zaboleć. "Igrzyska Śmierci. W pierścieniu ognia" pobił rekordy oglądalności, o czym jest bardzo głośno w mediach, co też każe nam się zastanowić, skąd tak gigantyczna popularność filmu dla młodzieży i czemu przyciąga również dorosłych widzów. Film jest zrobiony świetnie, chociaż ma podobną dynamikę jak pierwsza część, i wyczuwa się, że w pewnych momentach akcja idzie trochę na skróty, spiesząc się do kluczowego momentu filmu, którym są jubileuszowe Głodowe Igrzyska. Byłam bardzo ciekawa, jak będzie wyglądała arena w kształcie zegara, ale przy takim budżecie nie mogło być słabo, chociaż las z pierwszej części wydawał się bardziej surowy i mroczny niż tropikalna plaża otoczona małą dżunglą kryjącą śmiertelne niebezpieczeństwa. Udało im się jednak uniknąć sentymentalnych mielizn takich jak śmierć Rue z pierwszej części i niezbyt przekonujące pocałunki, chociaż romantyczne wątki i tak są w Igrzyskach najsłabsze. Najsilniejszą stroną tej historii są konflikty napędzające akcję: władza a uciśniony lud, bezmyślna siła i pragnienie sławy a determinacja ludzi rozumiejących bezsensowność i beznadziejność swojego położenia, inercja a buzujące nastroje rewolucyjne, strach i nadzieja. Myślę, że najbardziej trafia do widzów gniew, będący u współczesnego człowieka rezultatem zupełnego pogubienia się pomiędzy technologiami, social media, konsumpcyjnym hurraoptymizmem ścierającymi się z pytaniami o sens, duchowość czy sprawiedliwość. Jest to gniew uniwersalny, wynikający z pogubienia pewnych wartości, które rozmyły się pomiędzy tym, co lokalne i osobiste, a globalną spiralą napędzającą fikcyjną piramidę potrzeb, z pragnieniem nierealnej, ponadczasowej miłości jako głównym produktem wymyślonym przez kulturę popularną, którym młodzież napycha sobie usta jak pączkami nie mając pojęcia, co się wokół nich dzieje. Ludzie są wkurwieni, ponieważ mają do wyboru więcej, niż są w stanie zjeść, unieść, upchnąć po szafkach, a jednocześnie ich podstawowe potrzeby obywatelskie i emocjonalne pozostają niezaspokojone. Nie chcę oczywiście aspirować do roli kogoś, kto stawia diagnozę cywilizacji, ale prosty konflikt pokazany w "Igrzyskach" chcąc czy nie chcąc oddaje nastoje społeczne towarzyszące nam na co dzień. Pokazując sytuacje ekstremalne każe nam również zastanowić się nad własną naturą, naturą zła i niejednoznacznością dobra, które może być większe lub mniejsze. Na własny użytek nazywam to kompleksem Holocaustu, nie dość bowiem, że nie czujemy się bezpiecznie w otaczającej nas rzeczywistości, to nie możemy czuć się komfortowo sami ze sobą, jeżeli zadamy sobie fundamentalne pytanie, jakimi naprawdę ludźmi jesteśmy. Żyjemy w cywilizowanym świecie i zwykłe odcięcie wody czy prądu powoduje panikę. Nie jesteśmy nauczeni sztuki przetrwania, chociaż niektórzy szkolą się w survivalu albo sztukach walki, i myślę, że powoduje nimi ten sam lęk - kim byśmy byli bez cywilizacyjnych udogodnień, które stały nam się niezbędne do życia? Widziałam kiedyś mało znany film Hanekego, "Czas wilka", który próbował odpowiedzieć na to pytanie. Okazuje się, że odpowiedź znajduje się tylko i wyłącznie w gorszych czasach, których nam nie życzę.

Brak komentarzy: