Panicznie boję się śmierci. Święta rodzinne są jak
przypomnienie, że śmierć istnieje i jest blisko, na dodatek bardzo groźna,
uzbrojona w raka, guzy, tętniaki i nieszczęśliwe przypadki. Przyjeżdżam do
Świdnicy, w której się wychowałam i w której nie mam już praktycznie żadnych
znajomych, patrzę na kamienice, które kryją jakby większe, bardziej guzowate i
fotogeniczne ubóstwo, nałogi, lumpeksy, sklepy meblowe, w mieszkaniach
wykładziny, słoiki z ogórkami, stare, wielokrotnie spalone na dnie emaliowane
garnki, idealnie umyte podłogi, zapach bulionu, i ogarnia mnie straszny,
histeryczny strach. Jakby to miejsce miało moc wciągnąć mnie w swój rytm,
zaborczą rodzinność, wycieczki na cmentarze i obiady domowe, w dziury na
chodnikach, w potłuczone witryny pizzerii, która upadła. Mogę przyjeżdżać do
miejsc, w których się wychowałam, ale zawsze dość szybko pojawia się ten
irracjonalny strach, którego źródła nie umiem zlokalizować. W Wielkanoc po
śniadaniu jedziemy z rodzicami na działkę zobaczyć fundamenty domu, który będą
budować, bo teraz moi rodzice mają dwie wielkie radości, ten dom na wsi, który
powoli powstaje, i wnuczkę, którą urodziła im moja siostra (dwa smartfony, na
jednym zdjęcia działki, na drugim małej Laury, ty pomiędzy smartfonami, oglądasz),
i widzę siebie na tym samym co zawsze miejscu dla pasażera z tyłu po prawej
stronie, w tym samym miejscu, ale w różnych samochodach, jak mam 10, 11, 15,
20, 25, 27, 31 lat, jak tam rosnę, dojrzewam, zmieniam się, trochę nawet
starzeję, a oni z przodu również, matka z ojcem, i moje siostry obok też,
kiedyś w siedziskach dla niemowląt, z palcami w buzi, ze słuchawkami jako
nastolatki, w uszach tunele, później dorosłe, teraz jedna ma już własne
dziecko. I zawsze w aucie siedzimy w tym samym porządku, jakby nigdy nic się
nie zmieniło, jakby tych lat minionych nie było, każdy odruchowo idzie w stronę swoich drzwi w aucie. I
jechaliśmy tak w te święta, ja z siostrą lekko zjarane na tylnych siedzeniach,
Olki w tym roku nie było, ale to i lepiej, bo jesteśmy już większe, mamy
płaszcze, nie mieścimy się z tyłu we trzy już za bardzo, i moja siostra gadała
rodzicom, żeby wzięli psa ze schroniska, ponieważ jest to słuszne, a mi się
chciało śmiać, bo już to wszystko słyszałam. Powtarzamy się też, nawet kłócimy
się o to samo, więc jakby z mniejszym impetem, z lekką rezygnacją, z uporem
żeby chociaż to swoje zdanie znowu głośno wypowiedzieć, zbuntować się. Dynamika
rodzinna jest jak sieć, odnajdujesz się w tej samej roli co kiedyś,
bo nigdzie indziej nie jesteś już tą osobą, ale stajesz się nią w domu, za każdym
razem, taką którą niekoniecznie lubisz, więc wolisz może nawet trochę to
przespać, przejeść, szybko wrócić do swojego miasta, do dziewczyny, znajomych,
na siłownię, do pokoju, swojego smętnego wyblakłego ręcznika i brudnej podłogi
z zaciekiem od roweru. To jest twoja emancypacja, twoja dorosłość, dopiero w
rodzinnym domu odkrywasz jak ją lubisz.
I jeszcze jedna rzecz, bardzo ważna, odnośnie śmierci, a
może bardziej umierania. Moi rodzice są już w takim wieku, kiedy ich znajomi
zaczynają umierać, ich rówieśnicy. Jest to klasyczny moment uruchomienia
wielkiego strachu przed umieraniem, który udziela się też nam, dzieciom, nie
takie już z nas przecież dzieci, nasi rodzice się starzeją, ale nie chcemy o
tym myśleć, przejmować się na zapas. I w domu nagle pada opowieść o ciotce
Mariolce, która nie była naszą rodziną, ale znajomą mojej mamy z dawnych lat.
Bardzo ją lubiłam, pojawiła się na jakichś urodzinach mojej babci czy coś,
ciemnowłosa, śmieszna, lekko kulejąca, z dystansem do siebie. Mariolka zostawiła
swojego otyłego męża, z którym żyła pod jednym dachem bardzo wiele lat i
spędziła ten czas gotując mu posiłki, wkurwiła się tym w końcu i gdy poznała
dużo młodszego kolesia, który wyszedł z więzienia, z dziarami i bez wielu
zębów, odeszła z nim, zakochała się. Później opowieść mojego ojca osnuta na
obserwacjach i plotkach toczy się dalej. Kryminalista ja bił, pożyczał od niej
pieniądze, nie oddawał, zaczęła przy nim pić. W końcu wróciła do męża,
zachorowała na raka, on też, umarli trzy dni po sobie. Historia na trzy, może
cztery zdania. Został po nich syn, adoptowany, teraz podwójnie osierocony. Jak
o nich myślę to widzę te emaliowane garnki, w których Mariola gotowała swoim
chłopakom jedzenie, bo oni zawsze byli głodni. Naprawdę niewiele o niej wiem.
Czy wiedziała o chorobie zanim odeszła od męża? Czy wróciła, bo się
rozczarowała? Czy kryminalista ją wykorzystywał, czy może też trochę kochał?
Opowiada mi to wszystko ojciec na święta, mi i siostrze, a później wiozą nas na
cmentarz, pokazują palcami groby znajomych, podają przyczyny śmierci, wiek, a
ja czuję, jak ogarnia mnie strach, paraliżuje mnie, ledwo mogę iść. Boję się
tej śmierci polskiej, cmentarnej, ponurej i katolickiej, pełnej winy, strachu,
tego, co nie zostało zrealizowane. Tej pozbawionej celebracji życia marmurowej
śmierci nagrobkowej. Boję się też umierania, co z nami będzie, przechodzi mi
przez głowę korowód ludzi, których kocham i uwielbiam, które z nas będzie
pierwsze, jak, i czy szybko, czy długo, szpitalnie, na pasztetowej albo
kroplówce, czy w bólu, czy z kaczką pod dupą. Ale patrzę na moją siostrę i
widzę, że ona też się boi. Czy uświadamiamy sobie własnie cykl życia, cykl
pokoleń, czy dostajemy obuchem w twarz doświadczeniem pokoleniowym naszych
rodziców, ich strachem przed śmiercią, ich strachem w ogóle, dostajemy nim z
rozpędu, ale nie jesteśmy zabezpieczeni tak jak oni, nie mamy tylu suplementów,
nie jemy tylu antyoksydantów, nie myślimy o tym, chowamy się. Co zrobić z tą
śmiercią, z tym umieraniem, z tym strachem? Wróciłam do domu i wpisałam w
google "dlaczego nie warto bać się przyszłości". Wyskoczył mi artykuł
na stronie katolickiej z cytatami z Biblii. Przeczytałam cały, zjadłam żurek i
zasnęłam. Śniło mi się, że atakuje mnie kotopies i walczę z nim plastikową
deską do krojenia.
2 komentarze:
Kotopiesxd
Kotopiesxd
Prześlij komentarz