29 sty 2014

Film do obiadu

Dzisiaj na śniadanie zjadłam obiad, a że według popularnego polskiego powiedzenia "obiad zjedzony, dzień zaliczony", nie powinno się już zbyt wiele wydarzyć. Próbowałam obejrzeć "Nashville" Altmana, ale stwierdziłam, że to raczej kino na mroźne wieczory pod kocem, puściłam więc sobie "Ludzi boga", mając nadzieję na lekkostrawne przeżycie duchowe instant, ale wykwitły mi francuskie napisy i musiałam się poddać. To taki typowy zimowy dzień, kiedy kończy ci się sezon serialu i potrzebujesz na szybko czegoś, co pomoże ci dzielnie i heroicznie zabić trochę czasu w sposób nie kojarzący się do końca z marnotrawstwem, ale też nie angażujący zbyt dużych obszarów kory mózgowej. Nie wiem, czy wy też musicie mieć zawsze ustawiony film do obiadu, ale ja bez tego nie mogę spokojnie jeść. Jedna przyjemność to za mało, muszę mieć dwie na raz i chuj. Pamiętam taką scenę z "Beavisa i Buttheada", jak któryś z nich trafia na pustynię i mdleje z odwodnienia, po czym przed oczami przelatuje mu całe jego życie. Są to ni mniej ni więcej scenki rodzajowe z oglądania telewizji z najlepszym kolegą nad kartonem po pizzy pełnym chlebowych skórek, różniące się tylko miejscem w chronologii jego życia i typem trądziku na twarzy. Jestem świadoma tego momentu dnia, kiedy małe przyjemności budzą monstrualne wyrzuty sumienia, ponieważ mogłabyś przecież teraz robić karierę, zamiast opierdalać mielonego nad serialem, który średnio lubisz, ale wszystkie przesłanki wokoło usprawiedliwiają zachowania hedonistyczne. Osobiście rzucam się jak lew na artykuły w prasie codziennej i magazynach o tym, jak bardzo jesteśmy pokoleniem bez szans, jak ludzie utrzymują dwójkę dzieci z dwóch najniższych pensji krajowych na wynajmowanym mieszkaniu, jak nie możemy się spodziewać godnych emerytur ani własnych mieszkań, jak bardzo programy dofinansowujące kupno chaty nie są skierowane do mnie ("Rodzina na swoim"? Rodzina?), po czym zagryzam to opiniotwórczymi felietonami Żulczyka czy Masłowskiej, za którymi niesie się echo całkowitego zatracenia się stabilnego świata mocnych, prostych wartości jak w "Chłopach" Reymonta, zastąpione chaosem nieprzesianej informacji o tym, co się dzieje na Ukrainie oraz co kto dzisiaj zjadł na obiad oraz na deser. Po czy śni ci się zdjęcie z Instagrama ukazujące monitor bieżni, na której koleżanka przebiegła 10 kilometrów, chociaż ty już po trzech masz kolkę. Niepokoje całego pokolenia oprószone są kruszonką z małych, dających jakąś tam satysfakcję przyjemności, chociaż cały czas towarzyszą nam skrajne emocje, strach, niepewność, histeryczne rozbawienie, wymieszane w kotle nową chochlą z Ikei. Najbardziej boję się ładnych przedmiotów. Wpadł mi ostatnio w ręce archiwalny numer "Wysokich Obcasów", gdzie znalazłam dział "Wzornictwo przemysłowe", a tam zdjęcia krzeseł, stołów i wazonów tak bardzo odbiegające stylem od współczesnego, wyrafinowanego designu, że dopiero przy takiej konfrontacji zdałam sobie sprawę, jak bardzo ruszyliśmy z kopyta w stronę stylowej, oryginalnej otoczki dla naszego chwiejącego się u podstaw socjalnych życia w tak niegdyś szarej Polsce. Bardzo dobrze, że istnieją intratne sposoby na tworzenie rzeczy ładnych, a jednocześnie przydatnych, że jakieś tam rzemiosło ma jeszcze sens, ponieważ nie ma większej satysfakcji niż zrobić coś własnymi rękami, chociaż to stwierdzenie nieodparcie kojarzy się z masturbacją. Ładne przedmioty kojarzą mi się jednak głównie ze statusem życia, którego nigdy nie osiągnę, musząc się zadowalać statusem na Facebooku, gdzie walutą są uniesione kciuki. Dlatego organizuję sobie życie wokół małych przyjemności, zdając sobie jednocześnie sprawę, że razem ze swoimi nawykami i hedonistyczną motywacją coraz bardziej zapuszczam korzenie w lumpenproletariackiej glebie, w której rośnie chudziutka marchewka i malutkie główki czosnku. Dlatego tak dobrze ogląda mi się "Shameless". Nie lubiłam kiedyś tego serialu, czasami jest tak chujowo zmontowany, że opadają ręce, ale opisuje małe radości, jakie daje wspólnota socjalnego getta, i wszystkie te przerysowane sposoby, żeby utrzymać się na powierzchni. Podgwizdując pod nosem refren o braku nadziei na lepszą przyszłość, można wcisnąć sobie w usta naprawdę dobrą zwrotkę, bo, jak powtarza ostatnio chyba każdy, "kto bogatemu zabroni". Tak jak ostatnio w barze pijany koleś śpiewał z kolegą "Marzeniami żyłem jak król, siódma rano zamykano mnie". Skoro już siedzisz po szyję w morzu beznadziei, spoglądając z drżeniem serca w umalowane skrupulatnie oko Zagranicy, gdzie czeka cię szopenowy smutek (co ładnie ostatnio zobrazowała Linda tu: http://lindacieniawska.blogspot.co.uk/2014/01/blog-post_27.html) i zdolność kredytowa, to czemu by się chociaż nie popluskać? W końcu nie siedzisz tam sam, a jak zamkniesz oczy, to możesz sobie wyobrazić, że jesteś na wakacjach. Zupełnie jak na basenie zewnętrznym w aquaparku, gdzie chodzę na masaż wodny pod ciśnieniem, a nad lazurową wodą unosi się mgiełka zasłaniająca ci widok na dalej niż metr. To na pewno bliżej niż Tunezja i taniej niż oferty last minute. Stąd też postuluję retorykę małych przyjemności, rekompensat za brak stabilizacji spędzających ci sen z powiek, bo lepiej ustroić się w bibułę niż dać sobie wyrwać wszystkie piórka. Film do obiadu, piwko przed świętami, płyn do płukania tkanin, basen, bieżnia, rower czy obiad z czterech pospolitych składników i jednego drogiego jak chuj. Nie dawajcie się zimie i mrokom nocy.

Brak komentarzy: