27 sty 2009

by Juliana Baisley from the book "The Lapdancer"


Wczoraj na przegląd foto przyniosłam, wbrew powszechnie ustalonym regułom, zdjęcia w kolorze. Było ich dużo. Filipa zatkało: "Nie wiem, co mam ci o tym powiedzieć. Daje mi po oczach ten żółty". Więc usuneliśmy wszystkie żołte, ale Filip ciągle trzymał się za głowę. Mam się stawić jeszcze raz, tym razem z czarnobiałymi. Przy okazji wypłynął problem, nad którym się zastanawiam od jakiegoś czasu. "Masz jaja i świetnie łapiesz sytuacje (o na przykład to, jakie to jest głupie haha) ale boję się, że na snapshoty możeby być dla ciebie za wcześnie". Przy tej wątpliwości zostałam. Będąc obecnie posiadaczką olympusa mju II (niestety nie stylusa z superjasnym obiektywem F2,8, tylko zoom'a 115 z F4,6) przypieczetowałam pewien deal sama ze sobą. Tylko snapshoty. Mierzi mnie fotografia tradycyjna, po prostu. Za postem Lokalnego przejrzałam zdjęcia Tomaszewskiego i poza tym, co ja nazywam perfekcjonizmem w chaosie, nie poczułam nic. Są dobre, ale to po mnie spływa. Chyba robię się skrajna, ale już nad tym nie panuję. Naprawdę. Gdy kompozycja zdjęcia sugeruje więcej niż 0,3 sekundy myslenia nad rozplanowaniem elementów już mam ten grymas na twarzy, już mnie wkurwia, już mam rewolucję na ustach i wznoszę sztandar. Dla mnie fotografia ma być dynamiczna, żywa, a obecność fotografa trochę anonimowa, właśnie przez ten chaotyczny i pozornie całkowicie intuicyjny kadr. Plus chamski flash najlepiej, po prostu uwielbiam. Większość zdjęć studyjnych mnie denerwuje. Podobnie jest z czarnobiałymi. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć: to wypisz się z opt. Nie o to chodzi, złosliwy. Zanim zacznę dodawać trzycyfrowe liczby muszę przerobić tabliczkę mnożenia. Wiem to na pewno. Jednocześnie ani przez chwilę nie myślałam, żeby zaprzestać snapshotów. Plan na następny semestr to więcej zdjęć studyjnych. I analog. Tak, zdecydowanie analog.

Żeby być bardziej precyzyjna linkuję to, co mnie ostatnio zachwyciło. Juliana Baisley, zaraz po ukończeniu kursu fotograficznego na NYU, przez kilka dobrych lat pracowała jako tancerka w klubach goo-goo. Efektem jest album "Lapdancer". Coś, co raczej nie przeszłoby w Magnum, nie ze względu na tematykę, tylko na formę. Odbijający się na twarzach i w szybach wszechobecny flash nadaje tym zdjęciom tej ostrosci i brutalności, bez której byłyby nijakie. Podobnie jest z kadrem: kiedy nie łapię się za brodę, żeby stwierdzić: "Hmmm... co za kadr, hmmmm..." to znaczy, że kadr jest dobry, bo kompozycja nie przesłania sytuacji ani postaci. Więcej zdjęć Juliany na jej stronie: www.julianabeasley.com.

4 komentarze:

ban pisze...

Agata, powiem Ci tak, tu nie ma skrótów, musisz przejść swoją drogę wpierw.

JuJu pisze...

Maggot,

Big Balls! or grandes cajones!

peace, juliana

Daniel Chmielewski pisze...

Dziękuję bardzo za bardzo pouczający wgląd w fotografię od kuchni. No i za linka do faktycznie zachwycającej pani Baisley.

Uwielbiam, gdy ktoś potrafi stworzyć taki obraz (słowny bądź ikoniczny), który pozwala mi dokładnie poczuć się gdzieś, gdzie nigdy nie byłem. Pamiętam, że gdy czytałem "Dzieci z dworca Zoo", to przez ten tydzień czytania chodziłem jak struty, Warszawa zmieniła się w Berlin, a ja byłem na zjeździe totalnym, fizjologicznie. Coś podobnego często czuję, przeglądając zdjęcia Twoje i tych autorów, które tu polecasz.

Wracam do swojego traktatu. Właśnie skończyłem rozdział o szkolnictwie i jego fałszywych założeniach. To będzie hit! Albo moja największa porażka życiowa.

maggot pisze...

ależ Ban, ja jestem tego jak najbardziej świadoma i nie zamierzam przeskakiwać dwóch kondygnacji schodów naraz, po prostu lubię sobie czasami pobuczeć nad zupą mleczną z oklapniętym oślim uszkiem.
Danielu, ty pisz, parz sobie ziółka, myślę, że cokolwiek ci z tego wyjdzie biznes porno na tym zarobi. aha, w następny piatek grają u nas skinny patrini, pójdem, zobaczem, łopowiem