12 kwi 2008

Going inside

Wczorajszy wojaz piękny i straszny zarazem. Wycieczka na koniec miasta w plener zakończona odkryciem punkowej speluny przypominającej squat. Raczej dla lokalnych, bo zeby tam trafić trzeba o tym miejscu wiedzieć. Miejscówa na tyle osobliwa, ze wchodzi się do niej po zrujnowanych ceglanych fundamentach, zalicza się na wstępie kilka wyważonych potknięć, aby w końcu wtoczyć się do hali od strony zagraconego podwórza, gdzie koncerty odbywają się z dwugodzinnym opóźnieniem i nikogo to nie trapi. Niestety, gościnni Czesi poczęstowali mnie pewną uzywką i na tym skończyła się moja zabawa, bo zła faza złapała mnie za nieistniejące szleki i wciągnęła w otchłań metafizycznego cierpienia. Drzemałam jak dziecko w kiblu, a front mocnych gitarowych dźwieków z hali dopadal mnie i policzkował bez litości. Później drzemałam na zewnątrz znalazłszy jakiś opuszczony leżak. Nastepnie znowu w kiblu. Ostatnim działającym katalizatorem przyczynowo-skutkowym wydedukowałam, ze jak przyjdzie pora Jago mnie tam odnajdzie. Odnalazła, dowiozła do domu, game over. Wnioski, jakkolwiek, wyniosłam poważne.

Wpadłam tu jednak tylko, żeby dorzucić link. "Going inside" (http://youtube.com/watch?v=FgvP6RGV_rs) Johna Frusciante wziął na warsztat Vincent Gallo, ex PJ Harvey (proszę, jak wszystko się ze sobą łączy), całkiem solidny rezyser i aktor (ktokolwiek ogladał "Arizona dream" pamięta - to ten typ od odtwarzania sceny ucieczki przed samolotem z "Północ, północny zachód" w statycznej scenerii: http://youtube.com/watch?v=6_EwXv6zV9A&feature=related). Klip powstał taki jakby zapiaszczony, w ostrym słońcu gorącego południa, z Johnem świeżo po odwyku i na mistycznym tripie, o którym opowiadał w wywiadach, że widuje duchy i rozmawia z nimi. Efektem powrotu do świata żywych była płyta "To record only water for 10 days" i rychły powrót w szeregi Red Hot Chilli Peppers, który z kolei zaowocował bezcennym "Californication". W "Going inside" odtwarzamy powrót do przerwanego początku. Cokolwiek to znaczy.

Brak komentarzy: