25 maj 2009
W moim sercu wojna gangów
Chodzi o to, ze śniłam apokalipsę. Brałam udział w sesji Meisla (moje ego rozsadza chodniki, tak), jakieś tysiąc modelek w jedwabnych zwiewnych sukienkach szło plażą w Dunkierce, szły pod wiatr, który szarpał im włosy, a tkaniny furkotały za ich plecami jak skrzydła. Na morzu był sztorm. I nagle z odgłosów rozszalałych fal wyłoniły się nowe dźwięki. I wtedy zobaczyłam, że one krzyczą. Pod nogami zaczęły wybuchać im miny, w powietrzu fruwały poszarpane członki, oderwane stopy w butach na obcasie, zakrwawione skalpy. Mesiel robił zdjęcia i tylko on wiedział, ze to wszystko fikcja. Ja stałam na wzniesieniu obserwując scenę jak z filmu wojennego - ogień, krew, łzy i wrzaski. Modelki bez nóg odruchowo próbowały wstać, rwały sobie nawzajem włosy, wbijały swoje długie paznokcie w zbryzgane krwią twarze. Jednocześnie wszystko było gładkie i estetyczne, jak na cyfrowym zdjęciu w czerniach, granatach i zgniłych zieleniach, z licznymi czerwonymi detalami. Niedługo później weszłam do namiotu, w którym odbywała się orgia z udziałem modelek i całej ekipy z planu. W drzwiach pocałowała mnie L. Wejdziesz? Spoko, tylko nie pozwolę się spenetrować żadnemu mężczyźnie.
23 maj 2009
Gorace źródła
Ostatnio coś się we mnie złamało. Jestem szczera. Jestem w stanie odpowiedzieć na każde trudne pytanie. Sama zadaję ich dużo. W efekcie czuję, że mam bardzo lekką duszę. Czuję też takie nieprzerwane kłucie, które uświadamia mi jak bardzo nadal nie jestem osadzona. Co dziwne nie mam już potrzeby, zeby uciec. Bo nauczyłam się o pewnych rzeczach mówić. Jestem tylko trochę bardziej żywa niż lekko martwy kociak. Ale mam bardzo bardzo lekkie buty i coraz rzadziej jeżdżę tramwajem.
Ogladałam niedawno film o LaChapelle'u i zrodził się z tego we mnie bardzo frapujacy fanatyczny monolog. Pomyslałam: jeżeli masz pomysł na zdjęcie, w którym jest wanna to musisz zdobyć wannę. Musisz zdobyć wannę. Musisz zdobyć wannę. To teraz taka moja mantra. Powtarzam ją parę razy dziennie. Musisz zdobyć wannę. Wannę. Wannę. Cholernie prosta sprawa, którą uświadomił mi też Avedon. Cokolwiek robisz i jeśli traktujesz to poważnie nie ma miejsca na kompromisy. Nie możesz powiedzieć - nie wyszło tak, więc zrobimy inaczej. Tam się nie da wejść, więc zrobimy to tutaj. To tło jest pogięte, więc użyjemy innego. Trzeba cisnąć. Dlatego ostatnia sesja z Magdą mi nie wyszła. Jest tam jedno dobre zdjęcie, reszta jest efektem poluzowania morale. Za dwa tygodnie robię bardzo dla mnie ważną sesję. I zdobędę wannę. I będę potworem despotą. O tak.
Jest jeszcze druga metafora, która trafiła mi do serca. Co prawda gdy zrodziła się w pijanej głowie G. prawdopodobnie nie była metaforą. G. napisał do M.: "Do zobaczenia w filharmonii". M. w paradnym wieńcu gestów i mimiki opowiadała mi o tym wczoraj, a ja zaśmiewałam się do łez. Nikt się z nikim nie umówił w filharmonii i o chuj chodzi? Filharmonia?! Należałoby dodać, że G. i M. niedawno ze sobą zerwali. Jakiś czas później, kiedy wracałam piechotą do domu a ptaki śpiewały (i niebo było granatowe jak plakatówki, a mi się chciało płakać) przypomniałam sobie ten sms G. do M. Tym razem już mnie nie śmieszył. Tym razem, idąc pod granatowym niebem jak ze zdjęć LaChapelle'a, zobaczyłam siebie jak wystaję pod filharmonią i marzną mi ręce. Zobaczyłam tam siebie w piętnastu różnych wariantach, jak stoję, czekam i patrzę na zegarek. Okazuje się jednak, że filharmonia jest tylko gigantyczną fototapetą, za którą podstarzali sąsiedzi uprawiają miłość. I nawet jeżeli zaśmiałam się na ten widok to było mi smutno. Zajebiście smutno.
22 maj 2009
david shrigley
Ten post jest wypadkową faktu, że moja magisterka i internet znajdują się w jednym pudełku zwanym laptopem. Mogłabym wymienić z milion innych rzeczy, które chciałabym teraz robić. Nienawidzę siedzieć w domu dlatego, że muszę. Piję wtedy za dużo kawy na zmianę z herbatą i już do końca dnia sikam jak krowa, imponujacymi kaskadami. Od dwóch dni robię przypisy do licencjatu z dziennikarstwa, który w końcu w przeciągu dwóch tygodni będę bronić, chociaż jest napisany od 1,5 roku. Wszystko dlatego, że pewnego dnia zgubiłam całą bibliografię i nie chciało mi się jej odtwarzać. Nie macie pojęcia, jak męczące jest robienie przypisów. David Shrigley popełnił animację pt. "Who i am and what i want" i jest to moja ulubiona kreskówka, pod rękę z "Salad fingers". Pocieszają mnie kiedy kark robi mi się już zbyt sztywny i gdy drętwieje mi język. Podejmę się każdego zawodu, w którym nie trzeba przestrzegać wytycznych. Mogę sprzatać kupy po jednorożcach w Uzerbejdżanie. Wyławiać buty z Gangesu. Rąbac drewno na ranczo w Teksasie. Obciągać chromym. Tylko niech ktoś za mnie skończy te studia.
20 maj 2009
Jam session
Dzielnie sekundowały:
Monika (robiła kanapki):
i Karolina (bekała):
17 maj 2009
Say NO to that NOISE
Kto powiedział, że to marzec jest miesiącem przełomów? Od dwóch dni odbieram niepokojące komunikaty od moich przyjaciół, że pora coś zmienić, że zaczynam wszystko od nowa, biała kartka, tym razem niebieski cienkopis, przez okno worek śmieci. Rewitalizacja, eskapizm, znudzenie – nazywajcie to jak chcecie. Jechałam w Bieszczady z jednym postanowieniem – muszę wyrwać się z kontekstu. Nie chodziło mi o to, że się nudzę ani że Wrocław mnie przytłoczył. Miejsca nie mają aż takiego wielkiego znaczenia, jak się powszechnie uważa, osaczamy się sami, generując swoje małe obsesje, zaciągając bohaterów do swojego hucznego karnawału opartego na bardzo wątłych podstawach: jedności czasu, miejsca i akcji. I w tym całym hałasie coraz mniej się rozmawia, za to między ludźmi jest coraz więcej piwa, papierosów i odlotowych ciuchów, które budują tę kruchą ścianę blichtru, proporcjonalną pajęczynę dystansu i otwartości, powierzchownych kontaktów, które wraz z brakiem zobowiązań niosą destrukcyjną satysfakcję. Nie chcę być źle zrozumiana – jest to ten kawałek fikcji, którego wielu z nas potrzebuje, żeby poczuć się „między ludźmi”, zagarniętym wraz z falą, która czasami wyrzuca cię na plażę w samych majtkach. Problem w tym, że dla niektórych jest to główna forma bycia wśród ludzi, tutaj „cześć”, tam „hi”, „co słychać”, aż w końcu wszystko i tak zaczyna się rozmazywać i euforia ściera się z melancholią w pijackim amoku, kiedy źródłem rozrywki jest już sam hałas i ruch. Ale co tak naprawdę napędza ten mechanizm? Jego trybiki mają zdusić to chujowe uczucie alienacji, do którego nikt się nie przyznaje, a napędza go prosta zasada, że lepiej być tam, gdzie inne kury niż udawać hipopotama sto metrów dalej. A co, jeżeli ja naprawdę zaczynam czuć, że jestem hipopotamem, że ślizgam się w środowisku na schematach reakcji, lawiruję coraz sprawniej, bo wyćwiczyłam swoje umiejętności socjalne i nikt już o mnie nie powie, że jestem nieśmiała? Wczoraj w przypadkowej grupie ludzi poczułam nagle, że jest mi strasznie smutno. Wróciłam z tym uczuciem z Bieszczad, zobaczyłam nasze pokolenie jak nieustannie ponawia próby kontaktu, z których coraz rzadziej coś wynika, i wszystko wydaje się przegadane i coraz mniej autentyczne, zagłuszamy się nawzajem w swoim własnym narcyzmie i nawet nie wypada go nie hodować pod druga skórą, altruista to przecież największy archetypowy frajer naszych czasów. I każdy wchodzi w swoją rolę gładko, i nawet jeśli gra ją z pozycji całkowitego wyczerpania to pięć orderów sprawności robi swoje, nie widać, że ci smutno, melancholia w towarzystwie to najstraszniejsze faux pas. Ten krytycyzm pojawił się we mnie drogą prostego porównania – miałam więcej ciekawych rozmów jadą stopem w góry niż przez ostatni miesiąc we Wrocławiu w większych grupach ludzi. Ten wyjazd był jakąś formą przełamania nieświadomości – dotarło do mnie, że lepiej będzie, jeśli połowę tego czasu który spędzam w klubach będę spędzać sama. Mam sobie naprawdę bardzo dużo do powiedzenia i nie mam ochoty niczego przed nikim udawać. Nie chcę być postacią środowiskową, jestem prawdziwa i jak mnie nakłujecie nie zejdzie ze mnie powietrze. Toczy mnie graniczący z fanatyzmem głód autentyczności i tym samym poziom instynktów towarzyskich spadł do zera. Bo okazuje się, że za nadmierną szczerość w towarzystwie trzeba odpokutować. Nie umiem się przebić przez ten blichtr i look, przez schematy myślenia napędzające nudne konwersacje. Taka jest zresztą specyfika większych grup – żeby zabić niezręczność przebywania ze sobą trzeba znaleźć wspólny punkt myślenia, a wspólny punkt myślenia dla dużej grupy ludzi zatacza małe kółka wokół banału. Człowiek jest o wiele ciekawszy w kontakcie jeden na jeden niż w automatycznie uniformizującej się masie. W masie zaczyna się liczyć przede wszystkim pozór. Ktoś kiedyś powiedział, że mylnie jest sądzić, iż radość życia płynie głównie z kontaktów międzyludzkich. Może takie stwierdzenia burzą morale w sytuacji kryzysu tych kontaktów i ogólnej alienacji, którą uwierzcie mi poczułam w ostatnich dniach o wiele bardziej przejmująco niż bym chciała, ale przyklasnę mu bez zastanowienia. Wszystko, co pośredniczy pomiędzy ludźmi – książki, muzyka, film, fotografia, malarstwo – wydaje mi się o wiele bardziej treściwe niż to, co ludzie mają sobie na co dzień do powiedzenia. Widziałam dziś dokument o Annie Leibovitz i pomyślałam, że ściana z jej zdjęciami to jest dokładnie ta twarz ludzkości, przed którą chciałabym dzisiaj stanąć. Leibovitz sfotografowała Susan Sontag w ostatnich dniach jej życia. Gdy opowiadała o tych zdjęciach profesjonalny silny głos przechodził w szloch. To był dokładnie ten moment, kiedy Leibovitz wyszła z roli. Chciałabym, żebyście wy też częściej wychodzili z roli. Tęsknię za ludzką twarzą ludzkości.
14 maj 2009
13 maj 2009
Sandra Buldog, Uma Trumna i białe mgły
Chwilę przed gradem stulecia. Z parkingu dla tirów obok Pilzna wywiózł nas fanatyczny prawicowiec, pół-Polak pół-Niemiec, który już trzy minuty po tym, jak wsiadłyśmy do jego klimatycznego Volvo, cały się spienił w monologu o polityce i komuchach. Pomyslałam sobie: "O nieeeee....". Okazało się, że jest byłym bokserem wagi pół-ciężkiej i opowiadał, jak to go ścigano po Niemczech, bo miał się podłożyć Rosjaninowi, a zamiast tego stłukł go na miazgę (Pulp fiction?). Pomimo agresji i ciasnych pogladów uratował nam dupy, bo niedługo później rozgrzmiało się okrutnie i zaczął walić apokaliptyczny grad (wcześniej widziałam cos takiego tylko raz, w Hiszpanii), i musieliśmy stać 20 minut na stacji benzynowej, bo wiatr rzucał samochodem po drodze jak zabawką. Odstawił nas na dworcu w Brzesku i musiałyśmy schować autostopowy honor do kieszeni i jechać pociągiem.
Wetlińscy żule funkcjonują w społeczności na równych zasadach: piją w pubach na krechę, noszą koszule po bardziej cywilizowanych kolegach, ktoś im zawsze podaruje kiełbasę albo trochę kasy. To jest Krzyś - Krzyś przyjechał do Wetliny w 89' roku przekonany, że grozi mu niebezpieczeństwo, bo napisał książkę demaskującą jakieś polityczne przekręty. Tak w każdym razie mówił. Książka nie tyle nie została nigdy wydana, ale też nie wiadomo, czy w ogóle istaniała. Krzyś słynie ze squatowania opuszczonych budynków. Przywitał nas oznajmiając: "Wydzierżawiłem sklep!". Jeszcze rok temu Krzyś mieszkał z Heńkiem, ale w wyniku jakiegoś pijackiego konfliktu Heniek przeniósł się do sąsiedniej wioski. Twierdzą, że nigdy już nie będzie między nimi zgody. Akurat pamięć długotrwałą mają dobrą, a pijacki honor to dla nich chyba jedna z ostatnich ostoji godności.
Lokalni siłują się na ręce z przyjezdnymi. Tym oto sposobem bardzo szybko obrosłam w legendę, bo przetrzymałam jednego z chłopaków. Dzień później krążyły już opowieści o siłaczce z Wroclawia, która prawie złamała Marcinowi rękę. Słynny Samolot przyszedł mnie zobaczyć i sprawdzić moją krzepę, a po tym co się działo później naprawdę się cieszę, że nie wróciłam z Bieszczad w ciąży. Samolot ma w szopie kolekcję wszelkiej maści narzędzi do cięcia, piłowania, rąbania i siekania. Podobno jest groźny, ale bieszczadzkie legendy trudno zweryfikować inaczej niż przez autopsję.
Pierwszą noc spędziłyśmy w cepeenowym barze za Jasłem śpiąc na stołach. Rano tylko okazało się, że ktoś zmienił nam obrus. Za to całą trasę z Wrocławia do Wetliny pokonałyśmy stopem. Wiozło nas w sumie jakieś 20 samochodów.