13 maj 2009

Sandra Buldog, Uma Trumna i białe mgły


Chwilę przed gradem stulecia. Z parkingu dla tirów obok Pilzna wywiózł nas fanatyczny prawicowiec, pół-Polak pół-Niemiec, który już trzy minuty po tym, jak wsiadłyśmy do jego klimatycznego Volvo, cały się spienił w monologu o polityce i komuchach. Pomyslałam sobie: "O nieeeee....". Okazało się, że jest byłym bokserem wagi pół-ciężkiej i opowiadał, jak to go ścigano po Niemczech, bo miał się podłożyć Rosjaninowi, a zamiast tego stłukł go na miazgę (Pulp fiction?). Pomimo agresji i ciasnych pogladów uratował nam dupy, bo niedługo później rozgrzmiało się okrutnie i zaczął walić apokaliptyczny grad (wcześniej widziałam cos takiego tylko raz, w Hiszpanii), i musieliśmy stać 20 minut na stacji benzynowej, bo wiatr rzucał samochodem po drodze jak zabawką. Odstawił nas na dworcu w Brzesku i musiałyśmy schować autostopowy honor do kieszeni i jechać pociągiem.




Wetlińscy żule funkcjonują w społeczności na równych zasadach: piją w pubach na krechę, noszą koszule po bardziej cywilizowanych kolegach, ktoś im zawsze podaruje kiełbasę albo trochę kasy. To jest Krzyś - Krzyś przyjechał do Wetliny w 89' roku przekonany, że grozi mu niebezpieczeństwo, bo napisał książkę demaskującą jakieś polityczne przekręty. Tak w każdym razie mówił. Książka nie tyle nie została nigdy wydana, ale też nie wiadomo, czy w ogóle istaniała. Krzyś słynie ze squatowania opuszczonych budynków. Przywitał nas oznajmiając: "Wydzierżawiłem sklep!". Jeszcze rok temu Krzyś mieszkał z Heńkiem, ale w wyniku jakiegoś pijackiego konfliktu Heniek przeniósł się do sąsiedniej wioski. Twierdzą, że nigdy już nie będzie między nimi zgody. Akurat pamięć długotrwałą mają dobrą, a pijacki honor to dla nich chyba jedna z ostatnich ostoji godności.






Lokalni siłują się na ręce z przyjezdnymi. Tym oto sposobem bardzo szybko obrosłam w legendę, bo przetrzymałam jednego z chłopaków. Dzień później krążyły już opowieści o siłaczce z Wroclawia, która prawie złamała Marcinowi rękę. Słynny Samolot przyszedł mnie zobaczyć i sprawdzić moją krzepę, a po tym co się działo później naprawdę się cieszę, że nie wróciłam z Bieszczad w ciąży. Samolot ma w szopie kolekcję wszelkiej maści narzędzi do cięcia, piłowania, rąbania i siekania. Podobno jest groźny, ale bieszczadzkie legendy trudno zweryfikować inaczej niż przez autopsję.



Pierwszą noc spędziłyśmy w cepeenowym barze za Jasłem śpiąc na stołach. Rano tylko okazało się, że ktoś zmienił nam obrus. Za to całą trasę z Wrocławia do Wetliny pokonałyśmy stopem. Wiozło nas w sumie jakieś 20 samochodów.


1 komentarz:

Boberski pisze...

harcerski wsad