5 lut 2016

Koszt życia, czyli jak Martin Parr pokazał mi Anglię

Pamiętam, kiedy pierwszy raz poleciałam do Barcelony. Byłam zakochana, wiozłam w nowych butach wszystkie zarobione w Szkocji pieniądze, a Barcelona o zmroku pachniała chlorem. Takim dusznym szkolnym basenem pełnym sików. Romantyczna ułuda runęła już drugiego dnia podczas poważnej rozmowy na tarasie, gdzie gospodarze serwowali makaron. Z Barcelony jednak na zawsze zapamiętałam uliczki, wąskie, z lumpeksami, gdzie sprzedawali bluzy adidasa na zamek, takie jak zawsze chciałam sobie kupić, ale w Polsce nie wiedziałam gdzie. Mury chroniły przed słońcem i utrzymywały przyjemną temperaturę, a między oknami często rozwieszone były sznury z praniem. Było to spełnienie moich marzeń o Ameryce Południowej, chociaż ciągle byłam w Europie. Do Anglii nigdy nie leciałam z tak lekkim sercem, bo od początku kojarzyła mi się z brzemieniem ekonomicznej emigracji. Siedzę tu już jednak któryś raz i całkiem długo, bo niedługo minie pół roku, i zaczynam tę Anglię oglądać z całkiem sporym zdziwieniem i fascynacją. Okazuje się, że Anglia jest na swój sposób egzotyczna dla przybysza z Europy Wschodniej, w swoich tradycjach dnia codziennego, popołudniowych herbatkach, uwielbieniu dla szklanych, ceramicznych czy wiklinowych bibelotów, targów staroci czy nienarzucającej się uprzejmości. Pojechałam w środę na wystawę zdjęć Martina Parra, pierwsza tak dużą retrospektywę jego prac od 2002 roku, do Wakefield, miasta które przywitało mnie ojczystym językiem, kłótnią blondyny i łysego kolesia, który siedząc w aucie z cynicznym uśmieszkiem słuchał strumienia obelg („To sobie teraz do niej jedź, ty łysa kurwo”). Anglia na zdjęciach Parra jest trochę karykaturą i pastiszem, ale nie podlega surowej ocenie. Jest to raczej seria żartów, które mówią niewygodne, ale prawdziwe rzeczy, w tonie tak lekkim, że krytykę i konsternację można łatwo przegapić, dając się porwać poczuciu humoru Parra i wsiąknąć w ten frenetyczny, pełen blichtru i obciachu świat porcelanowych zastaw w kwiaty i ryby z frytkami.



Muzeum Hepsworth w Wakefield to jest totalny odjazd. Wielkie, nowoczesne gmaszysko o nietypowych kątach, którego ogromne okna wychodzą prosto na szalejącą, rwącą rzekę. Widać w tym kasę i prestiż, świeci jak miliony monet, chociaż jest szare i betonowe. W środku rewia mody, hipsterzy z IPA w ręku, lesbijki w fioletowych włosach i z niebieską szminką, wyglądające trochę jak Thora Birch w Ghost World, chudzi panowie od kultury w dopasowanych garniturach w kolorach beżu i grafitu, z kamizelką, w okularach z grubymi oprawkami. Mnóstwo ludzi po 40tce, starsze panie, brzuchaci panowie z krzaczastymi brwiami, przystojni siwi Anglicy we wranglerach i luźnych koszulach. No i wydruki, największa radość jakiej można doświadczyć po latach oglądania zdjęć w internecie. Serie The Last Resort, Common Sense, który wygląda trochę jak dobre konto na Instagramie, The Cost of Living z wykręcającym gnaty zdjęciem interakcji bogatego małżeństwa z czarnym kolesiem z bokobrodami (co to jest za fota, jak oni wymieniają spojrzenia! On spogląda wręcz prosząco, ale oni krzywią się i oceniają jednocześnie jedząc ciasto). Absolutna klasyka. Dalej jest projekt, od którego zaczęła się cała wystawa, czyli The Rhubarb Triangle z 2014 roku, opowiadający o katorżniczej pracy przy uprawie rabarbaru w Yorkshire, gdzie na zdjęciach, nie wiem czy słusznie, rozpoznałam kilka słowiańskich twarzy. Na pewno zasuwają tam Polacy. Dalej narracja tego projektu prowadzi nas do typowych dla Anglii festiwali i festynów, czyli odbywającego się w lutym święta rabarbaru, gdzie znowu ktoś odwala niewdzięczną robotę chodząc przebrany za rabarbar i zabawiając dzieci. Brytyjki z mocnym makijażem i utwardzonymi w salonie paznokciami śmieją się jedząc rabarbarowe muffiny. Staruszki i dzieci, rodzinny piknik. Ale gdzieś tam w tle cały czas jest opowieść o brytyjskim społeczeństwie, ciągle mocno podzielonym, na tych co konsumują i tych co, żeby konsumować, muszą odwalać ciężką fizyczną lub psychiczną robotę, pracując  w fabrykach, warehousach, na polach czy w call centre. Są to głównie imigranci, pan rabarbar być może nawet jest muslimem. Tytuł jednego z projektów, The Cost of Living, można by w zasadzie podciągnąć pod całą wystawę. Za każdym festiwalem, promocją w Topshopie czy kanapką w Greggsie stoją ludzie, których bolą plecy od dźwigania i marzną im ręce w hali produkcyjnej. Ludzie, którzy muszą wyrobić normę, ale jak przyjdzie wolny weekend to pójdą kupić sobie trochę nowych ciuchów. Tak to się tu kręci, karuzela konsumpcji, ludzie po pracy zamiast pójść na kawę ze znajomymi idą kupować. Wszędzie reklamówki, River Island, Next, Primark, Sainsburry, Tesco. Pracują, żeby kupować. Większy telewizor, nowa pralka, jakiś bajer do łazienki. I wiem, że w Polsce jest to samo, i że tak wygląda rzeczywistość i ktoś mi zaraz zarzuci, że pierdolę i przecież tak naprawdę nie tęsknię za średniowieczem i praniem w rzece. Trochę może pierdolę, ale mam wrażenie, że tutaj kupuje się dużo więcej. W Polsce nie przetrwałoby tak wiele małych sklepików sprzedających akcesoria, czyli pierdoły. Ktoś to sprzedaje więc ktoś to kupuje. Ludzi stać na jedzenie na mieście, więc restauracje hulają w najlepsze. Przy każdej galerii i muzeum jest sklep i kawiarnia, sorry BWA. Ale jest to też część brytyjskiej kultury, która mimo wszystko przechodzi naprawdę interesującą transfomację już od kilku dekad. Z jednej strony widzisz starsze panie w kapeluszach z kwiatami, zakonserwowane w drogich kremach i balsamach jak żywe mumie, pijące swoją popołudniową herbatkę w Tea Rooms na rogu Abbeydale Rd, a naprzeciwko pod zakładem fryzjerskim Hair Cutz, prowadzonym przez emigranta z Afryki, stoi grupa śniadych chłopaków, o których pierwsze co myślisz, to że mają nóż w kieszeni, i wrzeszczą po swojemu jak nasi Cyganie pod Biedronką na śródmieściu we Wrocławiu. A na drugim rogu ulicy w Bake House, poza tym że sprzedaje się świeżo wypiekane na miejscu pieczywo, jest kawiarnia, w której urzędują rowerzyści, weganie i  kolesie spod znaku Bearded, inked and awesome. Chodzą tam też inne staruszki, które zupełnie nie wyglądają i nie zachowują się, jakby były stare, niektóre mają niebieskie albo różowe włosy, śmieją się głośno i piją herbatę z kubka. Społeczeństwo jest ogromnie zróżnicowane, podziały klasowe dość ostre, ale każda społeczność ma swoją dynamikę, czy jest to emigranckie getto, w którym mieszkam, czy dzielnica domków z kamienia z dużymi ogrodami i wybetonowanymi parkingami na więcej niż jedno auto. Sama obserwacja zjawiska zakładów fryzjerskich daje do myślenia, tutaj do fryzjera chodzi się co tydzień poprawić to czy tamto przed weekendem, praktycznie nikt, poza studentami, nie farbuje sobie sam włosów. W okolicach meczetów są głównie zakłady fryzjerskie dla mężczyzn, a na Ecclesall Rd mijasz fryzjera co 3 minuty i cały czas ciężko jest wbić się w zawalony umówionymi wizytami fryzjerski kalendarz. W Manchesterze widziałam zakłady fryzjerskie, które wyglądają jakby były stworzone dla hipsterów, gdzie można wejść z ulicy w drodze na bibkę i się ostrzyc. Taki trochę fryzjerski bar mleczny, gdzie zabiegani fryzjerzy obsługują jak najwięcej klientów w jak najkrótszym czasie, bo co tu ścinać jak koleś tydzień temu był strzyżony. Atmosfera jak na ekologicznym targu, muzyka klubowa, obsługa wytatuowana i atrakcyjna. Na koncertach nie ma tego szału co w Polsce, że o mój boże, przyjechała PJ Harvey i teraz będziemy klękać i się modlić. Muzyki na żywo jest tak dużo i jest tak powszechnie dostępna, że ludzie często zajęci są gadaniem i wymienianiem opinii na temat piw rzemieślniczych, podczas gdy artysta jak na jakimś rodzinnym jarmarku próbuje zwrócić ze sceny ich uwagę. Co tu dużo mówić, brytyjskie społeczeństwo jest rozpieszczone, ale też oferuje bardzo dużo muzyki, sztuki czy teatru, bo jest na to rynek zbytu. Kiedy wyszłam z wystawy Parra patrzyłam na to Wakefield przez chwilę jego oczami. Polski bar na rogu. Murzyn w aucie z przyciemnianymi szybami. Dwóch śniadych gości wcinających kebaba w take awayu. Obok chińskie żarcie i lampiony i gruby Azjata w kucharskiej czapie za marmurową ladą. Banda dzieciaków w szkolnych mundurkach na przystanku dzieli się szlugiem. Para chudych gejów przebiega obok mnie i krzyczy zaklęcia z Harrego Pottera. W pociągu wąsaty konduktor śpiewa i śmieje się do mnie, bo się przesiadłam i chciał mi drugi raz sprawdzić bilet. I pomyślałam sobie, że życie toczy się dalej, a najciekawsze w zdjęciach, które tego wieczoru widziałam jest to, że uświadamiają cię, że jesteś tego świadkiem. Każą ci patrzeć, a nie zatrzymywać się w galerii na dłużej niż to konieczne. Wyjść na ulicę, spalić szluga, wrzucić kiepa do kałuży i cieszyć się, że żyjesz.