2 paź 2015

Kebabish Express

Za każdym razem, kiedy myślałam o znajomych , którzy wyjechali za granicę, myślałam o tych wszystkich festiwalach, które opuścili, imprezach, na których ich zabrakło, wystawach, których nie widzieli i plotkach, z którymi są w plecy. Potem oglądałam zdjęcia na Facebooku, selfie z egzotycznych krain, nieznanych barów i kawiarni, surową przyrodę na Islandii, zakurzone pejzaże  Indii, soczystą zieleń Norwegii, pożółkłe ściany mieszkań i trochę im zazdrościłam, bo wracali jacyś inni, nieobecni, nietutejsi. Przyjeżdżali upchani doświadczeniami i czułam się jakbym to ja nigdy nie wyrwała się ze swojego małego Brooklynu, z tego Wrocławia przewidywalnych weekendów, ciągle rosnącej grupy znajomych, płynnych barowych sojuszy i pijackich mord z Ambasady. I nagle jestem. Siedzę w mieszkaniu w Sheffield, otoczona kupą ubrań, książek i brudnych kubków, i jest prawie tak, jakbym była gdziekolwiek na świecie, bo otoczenie jest bardzo podobne, i zapomniałam, jak strach czasami nie pozwala ruszyć się z miejsca tylko dlatego, że rysuje przed tobą wizje pustki w każdym miejscu innym niż to, w które wrosłaś sercem, historiami, regularną wypłatą i rutyną. A przecież dopóki się ruszasz zawsze, jak jakiś ślimak, zostawiasz za sobą mokry ślad.


Mieszkam na strychu. Brzmi to gorzej niż wygląda, chociaż moja chata to trzęsący się potwór składający się głównie ze schodów i dywanów. Angielskie mieszkania trzeszczą, chrupią i pierdzą. Nie wiem, kto ich uczył robić schody, ale nasze są tak strome, że idąc w górę dotykam rękami kolejnych. Dzielnica trafiła mi się zupełnie losowo, ale nawet jak się przeprowadzę, to chcę tutaj zostać. Nazywa się Heeley i jej kręgosłupem jest London Road, przechodząca płynnie w Abbeydale Road, która prowadzi coraz w wyżej w coraz bogatsze rejony, usiane domkami z kamienia z solidnie przystrzyżonym żywopłotem, zadbanymi kwiatami i krzewami w ogródku, porozdzielane wielkimi połaciami parków. Jeśli jednak staniesz na London Road od razu otacza cię kwasowa rzeczywistość emigranckiego getta, pełna kolorów, świateł, zapachów i krzyków. Naprzeciwko restauracji sushi znajduje się hiszpańska knajpka Amigos, obok której jest restauracja włoska urządzona w kolorach włoskiej flagi, ze ścianą win, regałami książek i eleganckim menu. Kawałek dalej, niedaleko Wasabi Sabi, są dwie chińskie restauracje, mijając które widzisz tam zawsze samych Azjatów, którzy w tym przyciężkim wystroju delektują się żarciem parującym ze zdobionych misek, półmisków, talerzy i waz, serwowanym  przez znudzone, starsze kobiety sunące po sali z neutralnie przyjazną miną. Wszystko to poprzetykane jest małymi lokalami z szybkim żarciem na wynos i migoczącym, podświetlonym znakiem Take Away, gdzie za ladą widać kuchnię, w której w atmosferze gwary, gorąca i odgłosów smażenia uwijają się ludzie w firmowych polówkach i czapeczkach z daszkiem. Naprzeciwko lokali Subwaya i Greggsa dumnie pręży się Kebabish Express i Kebab Ranch, serwujące tanie mięso zmielone z budą i z siodłem, dalej jest karaibska buda z żarciem, turecka restauracja Zegma Iki, włoskie Mio Amore, chińskie Beijin House, z którego szyldu odpadło „H”, wietnamska kafejka Saigon, tajska The Orchid, grecka restauracja Parthenonas w niebiesko-białych barwach, i w końcu polska Ambasada Pl, gdzie można zjeść schabowego, rosół i pierogi. Na London Rd. lokale otwierają się i zamykają z prędkością światła, wiele z nich już od dawna nie podnosi zakurzonych od ulicznego pyłu, zamazanych sprayem żaluzji, czekając na nowego, przedsiębiorczego biznesmana z dobrym pomysłem na lokal. Co jest charakterystyczne dla takich dzielnic jak Heeley to zakłady fryzjerskie, małe lokaliki z trzema, czterema obrotowymi krzesłami, z bujnym, barokowym wystrojem pełnym symboli postkolonializmu, kolorowymi szyldami,  nazywające się 1stanbul albo coś w tym rodzaju, przed którymi zazwyczaj stoi fryzjer – właściciel, i smętnie spogląda na ulicę trzymając jedną rękę w kieszeni pasiastego fartuszka. Barber shopy to miejsca spotkań mężczyzn, ponieważ dzielnica jest mocno islamska, a biznesy należą do muslimów, kobiety się tam nie strzygą ze względu na zakaz pokazywania włosów w miejscach publicznych. Jest to element enklawy kulturowej, którą muslimi budują sobie w biedniejszych dzielnicach, osiedlając się w pobliżu meczetów i rozwijając własną przedsiębiorczość, własne sklepy, restauracje i całą infrastrukturę, która pozwala im nie tylko zachować, ale i demonstrować swoją tożsamość. Sklepy zazwyczaj prowadzone są przez rodziny, za kasą stoi kobieta w burce – albo kilka, i wpatrują się w swoje przyozdobione, kolorowe smartfony, podczas gdy półki przechylają się pod dziesiątkami odmian ryżu, fasoli, marynowanych owoców i warzyw czy przypraw, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Największym jednak hitem jest sklep Ozmen, sprzedający produkty z całego świata orientu, ale też z Polski, Litwy czy Bułgarii. Było to moje zdecydowanie ulubione miejsce na początku pobytu w Sheffield, chodziłam tam tylko po to, żeby kupić sobie dwie figi i cebulę i popatrzeć na dające po oczach kolorami, zapchane półki i na dziwne warzywa z Indii i Afryki, skrzynie pełne świeżej kolendry i pietruszki i zabieganych pracowników z drabinami pod pachą. 

Poza tym pracuję, głównie w marokańskiej restauracji, i odkładam na Contaxa t2, o którym marzę od lat. Znalazłam sobie dorywczą pracę w uroczej kawiarni Somewhere Else, gdzie będę mogła pokazywać swoje foty, a nawet je sprzedawać. W środę natomiast stałam na jednej z głównych ulic przebrana za panią pizzerkę i rozdawałam kupony na darmową pizzę. Poznałam tam 18-letniego Alexa, którego starzy zupełnie niedawno przyjęli z powrotem do domu, ale zaznaczyli, że od tej pory nie dostanie od nich ani funta, więc stał razem ze mną jako pan pizza i czekał na koniec 4-godzinnej zmiany, żeby się najebać z kolegą. Odwiedził go Norton, który ma ksywę Snorton od ciągłego ćpania, obydwoje mieli na sobie katany z naszywkami zespołów metalowych, przypinki i glany. Nosili tez długie włosy, a Norton miał w kieszeni jednego kwasa i sprawdzał w necie, o której zachodzi słońce, żeby go zażyć w odpowiednim momencie i zobaczyć zmierzch dnia na pełnej piździe. Myślałam, że metale wyginęli jak dinozaury i zostały po nich tylko suche kości obgryzione przez drapieżne ptaki. Błąd. Kontestacja trwa w najlepsze i wygląda inaczej niż na Instagramie twojej siostry. Cieszę się, że ich poznałam, bo będę miała komu robić zdjęcia. 


To tyle w tym odcinku, będę was informować na blogu co u mnie, poza tym mam do wywołania 11 klisz, więc jak tylko dostanę wypłatę w poniedziałek to idą do labu. Będą tam gremliny z Offa i całkiem sporo Wrocławia, więc pozostawajcie czujni. To będzie prawdopodobnie jedna z moich ostatnich tak dużych foto wrzut na bloga, bo zaczynam zbierać zdjęcia do albumu i nie chcę ich pokazywać przed publikacją. Ale będę pisać. Pozdro.

1 komentarz:

Albert pisze...

Również pozdrawiam z obczyzny ;) Ps. Niezłe pióro.