7 lut 2014

Nuda w pracy

Nuda w pracy nie wydaje się tak wielkim problemem w czasach, kiedy statystycznie co trzeci młody Polak nie ma pracy, a co czwarty z tej jednej trzeciej oddał by wszystkie paznokcie lewej ręki za możliwość nudzenia się za pieniądze. Ludzie jednak, jako gatunek, maja paskudne cechy, z których najbardziej wkurwiające jest narzekanie. Raz jest im za zimno, innym razem za gorąco, nowe buty rozkleiły się po miesiącu, wyskoczył im pryszcz na czole pomimo kuracji zestawem kosmetyków z reklamy z youtuba, nie mogą znaleźć dobrego pornola, dokuczają im gazy po zupie fasolowej, którą kupili w barze mlecznym za dwa złote, a ogólny ciężar życia spoczywający na ich barkach sprawia, że mają obtarte kolana i łokcie. Po przypadkowej, rutynowej litanii pojękiwania postanowiłyśmy niedawno z Emilką wyliczyć swoje powody do radości, prawdopodobnie dlatego, że za oknem świeciło podwójne słońce z frytkami i gratisową colą. Nudzi cię twoja praca? Zaczynasz dzień o babrania się w sikach przy sprzątaniu kibla, myśląc co poszło nie tak, żeby chwilę później odkryć, że ktoś znowu naszczał do worka na śmieci, obwołując się królem oryginalnych pomysłów o lekkim zabarwieniu ironicznym? Ciesz się, że masz pracę, i to jeszcze na bardzo dobrych warunkach. Swędzi cię dupa, bo usiadłaś na desce, z ktorej ktos nie domył Ciffa? Ciesz się, że masz obie nogi, obie ręce i na dodatek wszystkie palce, a na paznokciach tylko kilka białych plamek. Jest piękny, ciepły, zimowy dzień, a ty siedzisz na krześle w pracy patrząc za okno jak kot, którego nie chcą wypuścić na dwór i strzygąc uszami z tęsknoty za świeżym powietrzem i zapachem rozhibernowanego gówna, który kojarzy się z wiosną i piwem w parku? Po pierwsze - ciesz się, że w ogóle siedzisz, po drugie jutro masz wolne, a i tak pewnie zaczniesz dzień od narzekania, że skończyło ci się mleko do kawy i nie ma żadnego czystego kubka, ani nawet łyżeczki. Poradnik pozytywnego myślenia, to właśnie próbuję uskuteczniać w swoim codziennym życiu, gdy nachodzi mnie atak narzekania, zawsze szykuję kontratak z pozytywnych aspektów sytuacji. Jedyne, czego autentycznie nie mogę znieść, to ludzi wpierdalających mi się pod koła roweru. Myślę o nich bardzo źle, coś w stylu "jebany stary dziad", "ty niedogolona pizdo", "tępa mała cipo, co to telefon zasłania ci słońce" albo "pierdolone zakochane gołąbeczki zajmujące dwa metry szerokości chodnika swoją jebaną miłością, z której urodzą się głupie dzieci". Oczywiście wiem, że powinnam jeździć po ulicy, ale nie dorobiłam się światełek w rowerze i mam szemrane hamulce. To z kolei jednak jest kontratak na ewentualny atak, bo zakładam, że ktoś mnie zaraz opierdoli za jazdę rowerem po chodniku i nastawiam się wrogo. Ale czy to jest wina starch ludzi, że są starzy? Czy jest coś złego w byciu zabujanym i toczeniu się w rozkosznym amoku po mieście trzymając kogoś za rękę albo odpisując na smsa o treści "słucham rihanny i myślę o ostatniej imprezie w mundo, kiedy pocałowałaś mnie w usta, a później poszłaś rzygać i trzymałem ci włosy"? Popularna metoda to liczenie do dziesięciu, chociaż w ciągu tych dziesięciu sekund prawie na pewno przytrafi ci się kolejna konfrontacja z niezbyt uważnym pieszym, możesz więc albo czerpać niewyjaśnioną rozkosz z ich nieostrożności, którą nazywasz głupotą, albo porzucać trochę cichymi kurwami w przestrzeń, w końcu osiądą na drzewach między ptakami i będziesz mogła im pomachać w drodze powrotnej.

O frustracjach rowerzysty można by napisać książkę. Ja bym kupiła, czytała i kipiała słusznym oburzeniem jak wygotowujące się mleko. Kiedy jeździłam rowerem po Niemczech zauważyłam, jak ogromnie różni się ich kultura rowerowa od naszej. Nie mają tego przerażającego, nazistowskiego imperatywu, który ja odczuwam zawsze jak nacisnę na pedały, imperatywu o treści "Ja jadę, wy gińcie chuje", jak w grze komputerowej, że by się chciało mieć dyskretny karabin pod pachą i strzelać ludziom w kolana. W Niemczech jest pełna kulturka, nie dość, że piesi idą swoim pasem zamiast maszerować po ścieżce rowerowej kiwając się na boki tak, że nie ma szans ich wyminąć inaczej niż po jezdni albo po trawie, to jeszcze Niemiec jadący z naprzeciwka uśmiechnie się do ciebie i powie "Haloooo!". Prosty wniosek jest taki, że w słowniku rowerzysty tłumaczenie niemieckiego "haloo" na polski brzmi "kurwaa".
Wracając jednak do nudy w pracy, jeśli akurat nie absorbuje cię milion klientów na raz, a ruch rozkręca się jak zepsuty bączek, najprostszym sposobem na radzenie sobie z nią jest wdawanie się w rozmowę. Czy to z dziewczynami z klubu go go, ktore przed pracą opierdalają krokieta, żeby dowiedzieć się, że jedna z nich dostała kiedyś napiwek w postaci prawie skończonej paczki szlugów z czterema złotymi wciśniętymi za folijkę, czy z zagranicznym klientem, który popijając Jima Beama opowiada, jak to jest mieszkać w Kentucky naprzeciwko destylarni i że na sam widok loga tego alkoholu serce bije mu szybciej z nostalgii za domem. Nie zawsze jednak ma sens wdawanie się w rozmowy, nie dlatego, że ludzie nie mają nic ciekawego do powiedzenia, bo jak ich umiejętnie pociągniesz za język to okazuje się, że można go pięciokrotnie nawinąć na widelec, tylko że czasami stadium twojej nudy czyni z ciebie bezmyślnego cielaka i jeśli nie masz temperamentu gawędziarza to gadanie z obcymi zwyczajnie przerasta cię intelektualnie i fizycznie. Wtedy należy uskutecznić drugą strategię, czyli wpierdalanie. Znajomy jest widok przeskakującego z nogi na nogę barmana albo barmanki, zapatrzonych trochę w sufit, trochę w próżnię, wyglądających jakby obmyślali strategię walki z przemocą rasową albo nową ideologię polityczną lub też trapiących się  nieokiełznaną refleksją na temat sensu życia. Możesz jednak być pewny, że ta osoba fantazjuje o jedzeniu. Gdyby zmaterializować te wszystkie kotlety, frytki, sałatki, kebaby i czekoladki, które zataczają radosne kółko w jej głowie, gdyby tak spadły na bar spod sufitu jako znak na istnienie boga, to sosy i oleje zapaćkały by twoje ubranie w sposób tak kurewski i wulgarny, że twoja stopa nigdy więcej nie postanęłaby w tym barze. Popularne jest wybieranie jednoosobowej delegacji, która uda się po jedzenie do pobliskiego sklepu lub restauracji, ściepianie drobnych z napiwków z wczorajszej nocy, radosne oczekiwanie jak na święta, któremu towarzyszą gastryczne kolędy grane przez twoje kiszki, i ten moment, kiedy przychodzi jedzenie, gdy twoje serce wyrywa się z piersi jak śpiew górala. I nie dajcie się zwieść, gdy kolega wchodzi z trzema opakowaniami pełnymi żarcia, to tak naprawdę nie wchodzi on, tylko żarcie. Widzisz je, jak jeszcze lekko skwierczy w styropianowym pudełku, jak mówi do ciebie słodkie słówka i każe ci natychmiast sięgnąć po widelec, żeby wdać się w gówniany romans z twoim przewodem pokarmowym. Szczur mówi, że ostatnio kumpel z pracy wysłał ją po hot doga, a że nie było parówek to kupiła mu chrupki o smaku hot doga. Nie dało się tym oczywiście najeść, poza tym chrupki mają charakter kolektywnej przekąski, więc opierdolili jeszcze stare nachosy z zaplecza. U nas w pracy jest podobnie, tylko zamiast nachosów jemy kartolfle, czasami też uszka lub parówki. Wchodzi się na kuchnię lekko smutnym i zamyślonym, a wychodzi się żując. Czasami tylko drzwi otwierają się lekko i jakaś zbłąkana ręka sięga po solniczkę. A niech tylko ktoś spróbuje ci przeszkodzić w jedzeniu obiadu! Odkładasz wtedy z furią widelec i nóż, idąc robić trzy latte, a w myślach widzisz tylko stygnące mięso i dziadziejące frytki albo skurwiałą zimną panierkę. Możesz być pewien, że jeśli przeszkodziłeś barmanowi w jedzeniu on zapamięta twoją twarz. Na zawsze. Będzie ją torturował wirtualnym ogniem i mieczem do końca zmiany, a ty prawdopodobnie w ciągu najbliższych kilku dni zmoczysz się w łóżko.
Najgorzej oczywiście być na diecie. Ciężko jest się najeść kostką lodu zagryzaną kostką lodu, zero kalorii plus zero kalorii, siemano. Ale wtedy można też rozwiązywać krzyżówki. Ja nie lubię krzyżówek, bo wynika z nich, że jestem głupia, ale niektórym idzie to całkiem sprawnie. Elka, zadumana nad krzyżówką numer szesnaście, pyta mnie ostatnio: - Agata? Gaz w butli nurka? Ja najpierw myślę, że woda, ale w końcu rezolutnie mówię "Tlen", nie ośmieszając prawie wcale, tylko trochę przed sobą. Innym razem Aga do Pauli: - Paula, coś dla ciebie. Pozamałżeński partner? - Chuj? - Na więcej liter. Ktoś inny czyta gazetę, opierdala ciastko krusząc nim na mądre słowa, po czym oznajmia: - A wiedziałaś, że w Chinach jest dużo Chińczyków? Gdy jeszcze pracował z nami Tomek to za barem było trochę sztuki, bo rysował w swoim kajeciku postacie mrocznych mścicieli albo portrety kobiet. Teraz co najwyżej robimy graffitti ze swoich własnych imion, rysujemy kwadraty, a w kwadratach trójkąty, obok czasami jakiegoś kwiatka. Jarek, nasz ochroniarz, czyta w tym czasie książkę o buddyzmie, bo szefowie prosili go, żeby był mniej narwany i wyrzucał żuli za fraki zamiast sprzedawać im pięciometrowy lot w powietrzu. Walczymy też o "Newsweeka", bo to jedyna dostępna u nas normalna prasa w formacie A4 odkąd padł "Przekrój", poza tym mamy do wyboru jakieś magazyny łowieckie, frustrujące pozycje takie jak "Travel", gdzie Tatiana na kuchni ogląda zdjęcia z Argentyny wzdychając "oj krasne, krasne", i zapatrując się w mikrofalówkę wyobraża sobie, że pije pinacoladę na hamaku, ozdobioną kawałkiem świeżego kokosa. W chwilach nudy jesteś wdzięczna za każde zamówione mohito i latte. Z radością pedantycznie spieniasz mleko i niemalże do orgazmu doprowadza cię odgłos działającej kruszarki do lodu. Jeśli jednak w piątek o 6 rano pięciu Hiszpanów zamawia pięć razy cappucino, masz ochotę poderżnąć im gardło. Jedną ręką, bo drugą oczywiście spieniasz mleko.
Praca za barem wydobywa z ciebie najgorsze i najlepsze instynkty. W jednej minucie potrafisz być pizdą albo czarującą kokietką (to nie o mnie, ale też potrafię być czarująca, zamrugać oczkiem i zgubić trzy rzęsy). Kiedy jednak dopadnie cię nuda zamienisz się w ludzki odpowiednik świętej krowy. W głowie masz trzy myśli: jeść, spać, seks. Czasami też gaz w butli nurka, ale wtedy już przypalają ci się styki. 

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Do czytania polecam zdecydowanie dwutygodnik "Forum" ;)
/Kryształ

Autovidol pisze...

Skoro tak egyztencjalnie i sarkastycznie to ja polecam ostatnią Masłowską.