Moment, w którym
wyjeżdżasz z rodzinnego kraju na dłużej czyni cię turystą dwukrotnie. Po
pierwsze jesteś turystą za granicą, w nowym miejscu, w którym przyszło ci
mieszkać. Wszystko jest nowe, architektura, twarze, nawet pogoda i jedzenie, ale
im dłużej tam jesteś tym mocniej się przyzwyczajasz. Drugi raz stajesz się
turystą, kiedy wracasz do domu. Najmocniej działa tutaj mechanizm porównania,
który pozwala ci widzieć rzeczy wyraźniej, bo w kontekście, w perspektywie. Ten
moment trzeba łapać, bo za chwilę znowu się przyzwyczaisz i stracisz ostrość
widzenia, a rzeczy naokoło ułożą się w krajobraz codziennego życia, rozmaże się
ich wyjątkowość i groteskowość. Chodziłam dzisiaj po Świdnicy z aparatem i
robiłam zdjęcia. Rok w Anglii minął i mam takie bardzo egzaltowane wrażenie, że
odkąd wróciłam do Polski coś wypełnia we mnie puste przestrzenie. Czuję się jak
zupka instant zalewana powoli wrzątkiem. Zdatna do jedzenia. Zanim wystygnie i
wypłyną na wierzch oka utwardzonego tłuszczu, czyli zanim znowu się na tę
Polskę wkurwię. Jednak dom to dom.
Nie żeby ten dom
był od razu oazą spokoju i medytacji. Kaczyński z telewizora rodziców patrzy
obłędnym wzrokiem i wzywa do wpłacania pieniędzy na pomnik swojego brata, który
ma być postawiony na Krakowskim Przedmieściu, a politycy przemawiają z radia z
ambonowym zaśpiewem, który niestety brzmi strasznie wieśniacko i wyobrażasz
sobie, jak na zasłuchany tłum z każdym słowem pada z plaśnięciem wielki plaster
salami. Z drugiej strony jednak Wrocław się rozpędził – mała gastronomia robi
furorę, kawiarnie od dawna nie bawią się w sprzedaż Lavazzy, bo kawa to nowy alkohol,
nowy czarny, musi być z najwyższej półki, specjalnie palony w nocniku z marmuru
czy co tam się z ta kawą teraz robi. Inwestycje budowlane urosły jak dumne
muchomory, wypinają świeże fasady na sierpniowe słońce. Koszulki patriotyczne
pamiętam jeszcze sprzed roku, ale w tym sezonie jest ich jakby więcej, traktują
coraz szerzej o dziedzictwie i mesjanizmie, jest już o chrzcie i polskich
dzieciach rodzonych przez polskie kobiety zapłodnione przez polskich patriotów
polskimi penisami, jeszcze tylko czekam na takie z jarzębiną to może i ja sobie
kupię. Jak na ulicy widzę zakonnicę to się dziwię, że idzie bez wózka, ale to
przecież nie muzułmanka. W Anglii muzułmanki zazwyczaj miały wózek z najnowszym dzieckiem, a dookoła uczepione ich powłóczystych szat szły te starsze. Miały też sklepy z sukienkami, które wyglądały jak firanki i wisiały luźno na białych manekinach. Sukienki firankowe. Moda na
ulicach zdecydowanie zmieniła się nagle i jeszcze się oswajam. To co u nas w
Polsce się nazywa Odzież z Anglii, czyli po prostu lumpeks, i stoi tu po to,
żeby móc sobie w normalnej cenie kupić kurtkę przeciwdeszczową i jako rozrywka
dla matek na spacerze z dziećmi i staruszek, w Anglii ma już łatkę Vintage
Shopa i za obciągniętą, wyrzutą przez gremliny bluzę z logiem jakiejś dziwnej
drużyny koszykarskiej typu Krokodyle z Luzjany zapłacisz już ponad stówkę.
Ludzie w Sheffield są lepiej ubrani, ale mniej się znają na muzyce i serialach.
Co trzecia laska na ulicy wygląda jak Grimes albo Lady Leshurr. Dobrze czy źle,
ale jestem pełna takich generalizacji. Co wiem na pewno to, że jedzenie w
Polsce jest przepyszne, a w Anglii służba zdrowia nie lepsza niż u nas, na
zapalenie pęcherza objawiające się sikaniem krwią zapisują tam Paracetamol. U
nas chociaż istnieje ziołolecznictwo i wiedza ludowa, a tam to niestety
zniknęło, ewentualnie emigranci leczą się miksturami z przypraw i miodu.
Anglicy zawsze będą mi się kojarzyć z głębokim tłuszczem. A Polska? Polska
pelargonią stoi. I drewnianą ławką, i trzepakiem, koniczyną i klombem z
bratkami. Chujową elewacją i volkswagenem golfem. Jak dobrze być w domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz