Historie, które krążą o Audioriver,
nie przypominają zwykłych opowieści. To legendy. Sekwencje zgęszczone z
zaburzonej chronologii, z pogranicza snu i jawy, wytarzane w euforii,
rozdygotanym świetle scen i utrzymującym się tuż nad powierzchnią ziemi upale. W
tym roku miałam okazję zobaczyć to na własne oczy. Napisałabym że Audioriver to
typowy letni festiwal, z udostępnioną plażą, ponad trzydziestostopniowym żarem, piaszczystym polem namiotowym wychodzącym prosto na brzeg Wisły,
podrygiwaniem, które się nigdy nie kończy, ekstazą wymieszaną ze zmęczeniem i
niedowierzaniem. Ale brzmi to płasko. Audioriver to jest faza. Twoja i
wszystkich ludzi naokoło, tańczących w różnym stadium upojenia i ućpania. Tutaj kończy się i zaczyna czas, który nie dostraja się do żadnego znanego porządku. Idąc
głównym deptakiem miasta spotykasz kolesia przebranego za krokodyla, który ma
oczy jak ciężkie starożytne monety, w tych oczach odbija się jednocześnie
szambo i kosmos, a towarzyszą mu dwaj Muchachos, krągli faceci przebrani za
meksykańskich chłopów, z kolorowymi pledami na plecach i sombreros na głowach.
Oczywiście z doklejonym wąsem. Ich doba trwa już spokojnie ze 40 godzin. I to towarzystwo tańczy. Tańczą na ryneczku na
betonowej studni przy muzyce granej ze sceny red bulla, tańczą przy jednej z
knajp, w której cały dzień gra dj, a z ogródków okolicznych lokali
gastronomicznych poklaskują i podrygują ludzie w fajnych fryzurach i jeszcze
fajniejszych tiszertach. Większość festiwali można by zacząć opowiadać właśnie
po tiszertach. Poznajesz po nich stan mentalny noszących je ludzi, czasami też
klasę ekonomiczną, z której się wywodzą. Nie do końca wiesz na przykład, co
robi tu koleś w koszulce Guns’nRoses albo Slayer, Che Guevara też jakoś nie
pasuje, koszulki z zespołami i
celebrytami rewolucji to już w ogóle przeżytek, mainstream jak w h&m’ie,
gdzie można kupić tiszerta z Iggy’m Popem, Davidem Bowie czy okładką pierwszej
płyty TLC. Z dumą nosi się za to napisy takie jak Pozdro Techno, Zimny drań,
wszelkie hasztagi, byleby czcionka była jakąś wariacją helvetiki, a napis nie
pochodził z wyobraźni ludzi projektujących wzory dla sieciówek. I never liked
you anyway, I don’t care albo Fuck off to klasyki złego nastawienia, ogólna
kategoria – mam wyjebane. Ludzie, którzy obnoszą takie napisy, biorą zazwyczaj
dużo narkotyków i odpływają w krainy niebytu, gdzie jedyne, czego im potrzeba,
to butelka wody. Lokalni mieszkańcy, poza tym że wyróżniają się rumianymi
twarzami, fryzurami spod charczącej maszynki krojącej włosy jak chujową wędlinę
w byle jakie plastry, też noszą koszulki z napisami. Widziałam dziewczynkę,
która na swoich ledwo lęgnących się piersiach miała napis I am crazy, różowy
na białym, czcionka brzydka jak gówno na polu. Do tego poniżej jakaś hipsterska, darmowa naklejka. Tleniona na lekko żółtawy odcień
blondynka przedstawiała zdrowy, trzeźwy uśmiech i fioletowy napis Harmony.
Jeszcze inna panna z dumą prezentowała uniwersalną
maksymę Open your mind, chociaż równie dobrze mogłaby się obnosić z napisem
Shake that ass. I myślałam wtedy – o rzesz jak w mordę, jak ja będę otwierać mój
mind. Zdejmę go warstwami, jak słoje starego dębu, a kosmici będą w nie wstrzykiwać żywe, jątrzące się światło. Open your mind, cholera. Przecież o to
właśnie w tym wszystkim chodzi, bo chyba nie o jedzenie pizzy z surową kapustą
pekińską.
Po rynku, na którym impreza trwa
już od popołudnia, krążą dzieciaki, głownie wychudzeni chłopcy o gładkich blond
włosach i chudych, spalonych na śliski brąz nogach, w koszulkach piłkarskich,
oraz dziewczynki, wyrośnięte i papuśne, trochę bardziej strachliwe. Chłopcy są
sprytni i ciekawi wszystkiego, co dzieje się w ten wakacyjny weekend w ich
mieście. Nie boją się podejść do przypadkowej grupki ludzi i zagadać, bo
wszyscy tutaj wydają się dość bezwstydnie crazy. Zaczepiają ich i każą im
rozmawiać przez urwaną słuchawkę od prysznica. Gadają wszyscy, słuchawka krąży,
a chłopcy wymieniają się spojrzeniami – A nie mówiłem ci? To wszystko idioci!
Biegną później gdzieś dalej, do namiotu z odsłuchem muzyki z winyli, do
przyczepy, z której sprzedają zdrowe napoje z fajnymi etykietami, dostają za
darmo kubeczki z zielonym sokiem, dumnie prezentują korony z napisem „Król
afterów” i „Prozak 2.0”, które ktoś im wcisnął na te blond włosy, klejące się
do czoła, wszędzie jest ich pełno. I wśród tych dzieci bujają się
festiwalowicze, ze spodniami podwiniętymi do połowy ud, w fontannie, do której
ktoś już zdążył wrzucić mydło i spieniona woda wygląda bardziej zachęcająco niż
brudna woda, ludzie pijący piwo, ludzie, którzy trafili na rynek niosąc pizzę w
kartonie i zatracili się tak, że godzinę tańczą z tą pizzą, super XXL, w pełnej
ekstazie, wyglądając absurdalnie z człowiekiem krokodylem w tle i Muchcachos
zwilżającymi sobie sztuczne wąsy przy studni. Jest upał pełna kurwa, a taniec
trwa w najlepsze, podobnie jak w namiocie koło plaży, gdzie ostatniego dnia
festiwalu pojawił się człowiek przebrany za złocistego kruka, niosący na gołym
ciele wstęgi srebrnej i złotej folii z
dekoracji z jakiegoś zlikwidowanego już stoiska, machający toną tych wstęg jak skrzydłami, wszyscy czekali, aż w końcu
uniesie się w powietrzu, chociaż kilka centymetrów, czekali zupełnie na serio,
z oczami jak księżyce w pełni i źrenicami niczym grudy żyznej, rumuńskiej ziemi. I gdy
wracamy w stronę wysokich schodów prowadzących z wybrzeża do miasta (Biedro
nazwała je niemymi schodami, bo wspinaczka jest tak wyczerpująca, że nikt się
nie odzywa) mijamy kawałki tej pogubionej folii, skrzące się w upale na trawie
jak flashbacki z zeszłonocnej fazy. I wszystko to jest jak najbardziej na
miejscu. Muzyka, która napierdala szybciej niż twoje serce, zmienia rytm pracy twoich
narządów, z każdym bitem wybucha ci w żołądku mała bomba wodorowa, a ty jak
jakiś debil mówisz w kółko łał, łał, łał i machasz rękami w górze tnąc powietrze
jak nocny ninja. Koncerty pierwszego dnia zlały mi się w jedno, biegałam tam i
z powrotem i tańczyłam w amoku, nie pamiętam kiedy ze sceny zszedł
Trentemoller, a zastąpił go Pretty Lights, wiem tylko tyle, że bawiłam się
nieziemsko, łał, łał, łał. Następnego dnia Booka Shade zrobili mi z mózgu frytki. Na żywo
to był totalny odjazd, pełen pisków, zgrzytów i zmian tempa, a my tam jak
posłuszne marionetki ruszaliśmy się do rytmu patrząc na podświetlone przed nami
głowy innych rozbujanych ludzi. Najdziwniej wyglądały napierdlające drumami
namioty już nad ranem, kiedy błyski niebieskiego i czerwonego światła spod plandeki,
pod którą naród wybrany przez skwaszonego boga bujał morzem głów, mieszały się
z anemicznym, dziennym światłem, zwiastującym nadchodzący upał i męczący,
krótki sen w nagrzanym namiocie. A w upale, w samo południe, pełna plaża, co
było absolutnie zrozumiałe zważywszy na kolejki do pryszniców. Chłodzące się w
wodzie piwa kasztelan, dziewczyny kąpiące się w pełnym ubraniu po zeszłej nocy,
myjące głowę przy pomoście, i znowu lokalni mieszkańcy, niepasujący do tego
krajobrazu po wygranej bitwie, maluchy w czerwonych kąpielówkach podpierdalające
browary z wody dla tatów i wujków i siwi panowie zażywający rześkiej,
niedzielnej kąpieli pośród szerokiego spektrum męskich torsów, przypadkowych
gór od bikini i obnażonych dziewczęcych brzuchów. – Zajebałeś nasze browary, no
kurwa, przecież widzę, że brakuje! – krzyczy koleś z brzuchem jak piłka, w
którym pływa już kilka litrów piwa, masz wrażenie, że ten brzuch spokojnie
odbiłby rozpędzony samochód. – Co ty, stary, my mamy swoje, nie brałem waszych
browarów – broni się typ w koszulce Smokin’&Drinkin’, niezbyt super cool,
bo jednak ta koszulka na pewno pochodzi z sieciówki – Guciu, daj mu spokój, tu są
nasze piwa! – Guciu, zostaw pana, przeproś – Sorry, nie. No kurwa przeprosiłem,
nie, o co ci chodzi, ile razy mam przepraszać. No kurwa. Hehe. – i wyrzuca
naderwany czteropak tuż nad głowami moczących nogi Biedro i Eweliny, puszki
wpadają z hukiem do wody jakimś cudem nie robiąc nikomu krzywdy, a małolat z
okolic pomostu już łypie w stronę rozbryzgującej wody, już wiadomo, że będzie
kradzione. I to cała rozrywka na plaży, to rozmelanżowane towarzystwo, które
dla mnie wygląda jak wielki ból głowy, i zresztą dość szybko usypia na słońcu,
Guciu obtoczony wilgotnym piaskiem, wszyscy maja ramiona czerwone jak raki.
Poza tym jest cicho, wszyscy są już jednak mocno zmęczeni, ale tarzają się w letniej błogości, odkładają moment powrotu i pakowania namiotów, kilka osób tańczy,
ptak zrzucił swoje pióra, walają się wszędzie, cudu nie było. Drzemiesz płytko
z twarzą wystawioną na słońce, a gdy otwierasz oczy świat blaknie, jest tylko
wielką, pełną leniwie poruszających się kształtów kałużą mleka. Patrzę na
towarzystwo od Gucia. Spalili się w tym świetle tak, że nie będą mogli się jutro ruszać, ale właściwie to nie
jest ważne, bo jutra to w sumie nie ma i nie będzie. W końcu jesteśmy na Audioriver,
kurwa.
2 komentarze:
Kocham tę relację. Odzwierciedla wszystkie moje uczucia po tej edycji Audiorivera, przy okazji mojej pierwszej.
Wracam za rok, z tych samych względów, co opisałaś. :3
Ciekawie opisane. Czekam na jeszcze więcej.
Prześlij komentarz