Nie lubię poniedziałków. Nie, to nieprawda. Dla pracownika gastronomii poniedziałki są super, są jak głęboki wdech po wynurzeniu się z odmętów weekendu, jak rekonwalescencja po potyczkach z demonami tego narodu, opanowującymi scenerię dużych miast w piątkowe i sobotnie noce, nawiedzających ludzi na nieświadomce zwierzęcym głodem, niewyjaśnioną wściekłością, urywanym płaczem i subtelnymi upadkami najpierw na kolana, później na ryj. Poniedziałki są spokojne jak babcia Jadzia robiąca na drutach przed snem, wyluzowana, bo wydała już obiad i nakarmiła całą rodzinę razem z kotami i wyrzuciła do kompostownika obierki po ziemniakach. To jest ta myśl, którą trochę się oszukujesz, nieważne ile już lat zarabiasz laniem browara, wódki i coli w spragnione gardła krajan, ponieważ pierwszą cechą pracy za barem jest nieprzewidywalność. Nie znasz dnia ani godziny, w najspokojniejszym nawet momencie może przytrafić ci się latające krzesło, eksplodujący kibel czy obnażone męskie prącie. Dzisiaj szłam do pracy z nastawieniem poniedziałkowym. A tu kawkę sobie zrobię, wytrę sobie stolik, zmiotę paproszki, pośmieję się z Madzi, umyję trochę szklanek, a jak się zmęczę to pójdę do kibla i sobie chwilę posiedzę i popiszę smsy. Taaa. O kawce zapomniałam, jak tylko okazało się, że zostałam sama na barze, bo Mati oddalił się w swoich wielkich szarych ciuchach jak duch, żeby pożywić się jakimś mięsem i ziemniakami mówiąc, że zaraz przyjdzie Jacek. Jacek nie przyszedł, przyszli natomiast klienci, jak zwykle wszyscy naraz, ustawiając się w szesnastoosobową chaotyczną zbieraninę wzdłuż baru i łypiąc na mnie okiem, żebym wybrała właśnie ich jako pierwszych do nalania piwa. Zrobię tu małą dygresję, ponieważ to są bardzo ważne decyzje z punktu widzenia psychologii barowej. Po pierwsze jest naukowo udowodnione, że pierwszą osobą zwracającą twoją uwagę z tłumu nieznajomych jest wysoki lub łysy mężczyzna. Jeśli natomiast jest wysoki i łysy to prawdopodobnie wszędzie jest obsługiwany jako pierwszy, nie zdając sobie sprawy, jak wielki przywilej daje mu jego wygląd. Z tego powodu staram się zawsze kazać tym panom czekać trochę dłużej i w pewnym momencie zaczynają bardzo znacząco dyszeć i wychylać się w moją stronę jak żyrafa do drzewa, które rośnie za płotem. Kiedy już uznasz, że jesteś dobrym człowiekiem i dbasz o równouprawnienie trafiasz zazwyczaj na małą blondynkę, która ledwo wystaje podbródkiem ponad bar. I tu drugi punkt psychologii barowej, bardzo ważny. Jeśli jest świergocząco-pierdząco miła, ma zadbane paznokcie, obdarza cię uśmiechem, który jest jak promień słońca i pali cię w mordę, to prawdopodobnie zamówi jedną z trzech znienawidzonych przez każdego zalatanego barmana rzeczy: latte, herbatę albo mojito. Musisz szukać dziewczyn, które trochę zniechęcone piszą smsa albo obserwują cię z miną robocopa. Takie biorą po prostu piwo, ewentualnie z sokiem, i nawet nie potrzebują rurki. Starsi ludzie również bywają problematyczni, ponieważ, podobnie jak w środkach komunikacji miejskiej, oczekują specjalnego traktowania, stąd też obsługiwanie ich obfituje w przedłużające się formułki grzecznościowe, uśmiechy pełne pokoleniowych luk, często udaje im się również wcisnąć anegdotkę z brodą albo opowieść o tym, co robi ich syn, akurat teraz: zjadł gołąbki i drzemie. Koniec dygresji. Także zwalili mi się klienci na łeb, odsuwając moją kawę w krainę mrzonek, Jacka ciągle nie było i nie dało się do niego dodzwonić, bo w sylwestra zgubił baterię od telefonu, i nie ma ani telefonu, ani budzika, co w przypadku Jacka jest naprawdę problematyczne, określa go bowiem aura marzyciela, a najbardziej opisujący Jacka cytat brzmi: "Bo ja chciałbym być surferem". A wiadomo, że surferzy palą dużo zioła i żyją lekko i beztrosko jak wiórka kokosowa na torcie. Mateo poszedł, Jacek nie przyszedł, dzwonię więc do szefa i na ratunek przybywa najedzony Mateo, oczka ma jednak jakieś małe, spowite mglą szparki i charakteryzuje go szczery chichot, którym wybucha z lekkim opóźnieniem, a także prowadzi radosne, zapowietrzone monologi, gubiąc co chwilę wątek. No to już wiem co jest i że pomoc wątła. Wtem pojawia się Jacek, zarośnięty ryżą brodą, prosto z krainy snów o surfowaniu, sunie anemicznie za bar, myje jedną szklankę będąc jeszcze w kurtce, zaczyna pracę, jesteśmy bezpieczni. Mogę iść zapalić i pomyśleć, ile wydarzyło się w przeciągu tych dwóch intensywnych godzin, o tym, jak płyta grzewcza, na której gotujemy ziemniaki, jebnęła Madzię piorunem, jak padły korki, wylała zmywarka i wbiła mi się pinezka w stopę. Oraz także jak nie potrafiłam wytłumaczyć szefowi przez telefon, co się zepsuło, bo zapomniałam nazwę "gniazdko" i tłumaczyłam, że nie działa ta dziura od prądu, rozumie pan, ta dziura nie działa! A Madzia, zamiast mi lingwistycznie przybyć z pomocą, krzyczała w tle: "I zmywarka wylewa, ze zmywarki się leje, niech przyjdzie i naprawi, ślizgam się!". Palę więc sobie fajkę, zasłużoną, więc się zbytnio nie kryję, i czuję, jak poniedziałkowe nastawienie ogarnia mnie znowu, co innego może się jeszcze wydarzyć, poza tym że będę spokojnie lać alkohol i rozdawać jedzenie, aż wybije północ i wrócę do domu? W międzyczasie w nowym lokalu naszych szefów gotują się dla nas ziemniaki na gzika z racji popsutej płyty, po czy Jacek niesie je przez trzysta metrów i częstuje nimi bezdomnych. "Nie kupię od pana tej książki, nie mam papierosa, ale mogę dać panu ziemniaka". Bezdomny bierze i je, jest całkiem zadowolony. Przełom następuje około 21, kiedy młoda, goła Cyganka paraduje po toalecie i wrzeszczy na ludzi, o czym donosi zszokowany klient-hiszpan-albo-włoch, opowiadając, że wszedł jej niechcący do kibla i zobaczył ją gołą, a ona jeszcze na niego nakrzyczała. Nikt za bardzo nie chce interweniować, Cyganka jednak wychodzi i brata się przed knajpą z żulem od ziemniaka, coś tam piją, coś tam palą, niby wszystko spoko, aż tu nagle słyszę, jak klient mówi: "A czy można by coś zrobić z tą osobą?". Okazuje się, że Cyganka zawitała z powrotem niepostrzeżenie w nasze progi i teraz próbuje uklepać z nim i jego kolegą seksualny interes, ściskając im dłonie i z entuzjazmem prezentując swoją osobę, napierając na nich biodrami i cyckami. Jest daleko poza krainą godności i poczytalności. Panowie się bronią i opędzają, aż w pewnym momencie Cyganka łapie jednego z nich za jajca, z całej siły ściska, facet robi się purpurowy na twarzy jak śliwka węgierka w sezonie, po czym ekstremalnie wkurwiony bierze ją na ręce, wierzgającą jak źrebak, i wyrzuca za drzwi. Dziewczyna dobija się jeszcze chwilę, całą masą ciała napierając na drzwi, facet krzyczy, żeby mu pomóc, bo baba jest wyjątkowo silna, w końcu ktoś ją odciąga na bok i daje jej kopa w dupę. Beata mówi: Widziałaś, jak go chwyciła za torbę? - Myślałam, że za jajca. - Agata, to jest to samo.
Na uczczenie końca poniedziałku i początku wtorku zacytuję moją mamę. Jedziemy w święta autem na wycieczkę, w radio leci "Blurred lines", na co mama pyta: - A o czym ONA śpiewa?
- O dziurze od prądu mamo, o dziurze od prądu.
7 sty 2014
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
idealnie opisany zwykły dzień w gastronomii :) Bzoma
bezbłedne :)
Prześlij komentarz