Podobno co kraj to obyczaj, a w Polsce na dodatek co obyczaj to okazja. Do picia, oczywiście. Cały zeszły tydzień odbywały się u nas wszelkiego rodzaju wigilie, od skromnych spotkań studentów w koszulkach pachnących zgniłym praniem, przez rodziny trzypokoleniowe zajadające barszcz "byle nie za gorący, bo dziecko się poparzy", po firmy wypijające wódy za tysiąc złotych i zamiast napiwku zostawiających ci kałużę coli i nieprzytomnego kolegę, pozostawionego na pastwę losu w chaosie cudzych szalików i apaszek. Czasami też dekorowali go wcześniej jak choinkę, przeżutą gumą do żucia i kawałkami twarogu. Wiadomo, kolega z pracy nie jest twoim najlepszym przyjacielem, w domu masz przecież małe dziecko i pranie do rozwieszenia, więc najłatwiej jest uwierzyć w jego optymistyczne zapewnienia znad niedopitego kieliszka orzechówki: "sssspokojnie dam sssssobie rhade".W praktyce znaczy to nic innego jak "troszeczkę się prześpię, chwilkę zdrzemnę", a gdy próbujesz go wybudzić, patrząc na niego oczami jego matki, zaczyna grać na zwłokę, jeszcze pięć minut, jeszcze momencik. Gdyby Maria chlała w ciąży tyle, ile Polacy na tydzień przed świętami, to Jezus urodziłby się trochę nieteges i wtedy to Polska właśnie stałaby się jedynym słusznym mesjaszem. Jednak atmosfera przedświąteczna unosi się nad nami jak błogosławieństwo, szeleszcząc reklamówkami i pobrzękując dzwonkami, znany gej młodym jeszcze głosem wyśpiewuje, jak to w zeszłe święta oddał jej swoje serce, a Kevin znowu jest sam w domu i zamiast jeść pizzę i lody wciąga swoją pierwszą w życiu kreskę. W tym tygodniu piłam już z wielu powodów, między innymi z powodu urodzin, ostatniej wspólnej zmiany w tym roku, przedostatniej wspólnej zmiany w tym roku, bo życie jest ciężkie, ale najczęściej jednak z powodu świąt, tak jakby po świętach miała nastąpić apokalipsa, której przewodziłby berbeć Jezus pełzając po dymiących zgliszczach w pieluszce pampers i zjadając kiepy z chodnika. Cierpiałam więc już z powodu nadchodzących świąt, a przecież święta to czas radości i zakupów, i jak na radość jest mnóstwo miejsca w moim agnostycznym sercu, tak zakupów nienawidzę i w tym roku zrobiłam ekspresowe, praktyczne prezenty, pozbywając się szybko kłopotu, tip top.
Moja ulubiona wigilia przed wigilią miała miejsca wczoraj. Umówiłam się z Jago pod nasypem, stoję więc w zimnie i chucham obłokiem, gdy nagle zza zakrętu wyłania się Anka i w otwartej dłoni coś dla mnie niesie. Wygląda to jak martwa mysz, ale Anka mówi, zobacz, upiekłam ciastka. Ciastko wygląda jak atrapa z witryny cukierni na śródmieściu, tak też niestety smakuje, przypominając taśmę klejącą i styropian. Anka mówi, że w internecie pod przepisem była informacja, że stopień trudności wykonania wynosi jeden, ale ostatecznie wszyscy się zgodzili, że to wina piekarnika Ewa. Płakałam ze śmiechu kilka godzin później patrząc, jak nagle ciastka Anki zrobiły karierę, gdy już skończyły się ekologiczne przekąski i kranczipsy, ty stary, wcale nie takie złe, a nie masz wrażenia, że trzeba by je najpierw obrać ze skorupki? Pyszny ten krem na wierzchu, a czujesz banana? Miały być bananowe. Także źle nie jest, Wigilia właściwa już tuż tuż, jak co roku będziemy jeść, czekać w kolejce do kibla, rodzinnie spacerować, masowo wybywać na pasterkę i wracać z niej nad ranem, oglądać telewizyjne szlagiery, pocić pilota, kłócić się o stacje telewizyjną i znowu jeść. Wrócimy okrąglejsi, rozpieszczeni i bogatsi o kilka statusów na fb na temat świąt i różnicy pokoleń. Święta są ok, nie narzekajcie tyle. A jeżeli nie lubicie świąt, to ciągle jeszcze są dwa wieczory, żeby skoczyć na piwko przed świętami. To już oficjalny obyczaj.
22 gru 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz