6 gru 2008

Perypetie ostatniego tygodnia mieszczą się całkiem ładnie w kompozycyjnej klamrze faktów ekonomiczno-bytowych. Na początku tygodnia znalazłam pokój, pod koniec tygodnia znalazła mnie praca. Rzeki wszelkich wydzielin, które znaczą abstrakcyjny ślad moich poczynań początku grudnia niech płyną wartko, bo zbyt szybko ich znowu nie przepłynę. W środę wspięłam się na wyżyny empatii i poprawności politycznej, broniąc prawa studentek filologii do słuchania Comy i prawa emo do grzywki. Następnie po prostu i najzwyczajniej w środku nocy zgubiłam się w mieście. Do domu wracałam 5 godzin, w międzyczasie paląc z żulami rynsztokowy tytoń z lufki, gubiąc się na Ołtaszynie w poszukiwaniu domu Lewko, aż obu nam skończyła się kasa na komórce i stałam bezradna na jakimś rozkopanym podwórzu rozmyślając już głównie o tym, że nie mam ze sobą szczoteczki do zębów, którą w czwartek przed wyjściem spakowałam i na szczęście, bo noc przyszło mi spędzić u Jaszczura, znowu, ale tym razem nie zgubiłam skarpetek. Koncert Masskotek był kiepski (bo zdążyłam zapomnieć, że nie mam po nich mokro), natomiast after party konkretne, szerokim rozrzutem skończyłam noc z kulturoznawstwem, gdy każdy już był w nastroju cudownie gaworzącym, a w tle przygrywał nam Tiamat. Wczoraj z Martą, Ewką i Harrym, dwudziestoletnim gejem marynarzem, który na co dzień przewozi olej, weszliśmy do hotelu xxx udając stałych rezydentów co by w cieple i miękkości wnętrza pić żurawinową wódkę. Harry zrobił małe przemeblowanie, pamiętam że nosił obrazy, a korytarzem sunęli ludzie w szlafrokach. Dzisiaj zaś delirycznie się trzęsę, co niekoniecznie powinno mnie zaskakiwać. Wieczorem Marcin debiutuje koncertowo jako Periskop, w charakterze suportu dla Jacaszka na Festiwalu Ambientowym, więc być tam muszę. Przestałam wierzyć, że potrafię jeszcze przeistoczyć się w dobrego chrześcijanina. Nawet jak krzak przede mną zagorzeje, to co najwyżej go obsikam.

Brak komentarzy: